ONA:
Zacznę od tego, że jestem wielką fanką Bondów i obejrzałam wszystkie. Ba, mam ulubionego aktora, który wcielił się w tytułową rolę, mam ulubione soundtracki i napisy początkowe. Na podstawie tej wiedzy, opartej na 23 filmach, jestem w stanie stwierdzić, że potrafię rozpoznać dobry shit i oddzielić go od złego. Wszystko było oczywiste do 2006 roku…
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że nowego Bonda ma zagrać Daniel Craig, pomyślałam, że widocznie po panu Brosnanie może być jeszcze gorzej. Cóż, filmoteka Craiga nie urywała tyłka. On sam nie urywał nic. Ot, niezbyt wysoki, przeciętnej urody i muskulatury chłoptaś. Jego głównymi plusami było to, że jest Anglikiem, co słychać w każdym wypowiadanym przez niego słowie. Nie ważne co mówi, ważne że z angielskim akcentem, który wyhodował w hrabstwie Cheshire. Drugim plusem pana Daniela są jego przecudownie błękitne oczy, które jak patrzą na mnie z ekranu, powodują ogólne roztopienie się, jak masło na rozgrzanej patelni. Akcent i oczy u nowego Bonda sprawiły, że totalnie przewartościowałam mój poukładany świat, w którym najprzystojniejszym ciałem, w które ubrany był agent 007, był Sean Connery. Po obejrzeniu „Casino Royale” stwierdziłam jednoznacznie – Bond w ciele Craiga jest cudowny! Wiem, że to indywidualna ocena każdej osoby, ale dla mnie wypacykowany i wycackany agencik, który bardziej przypomina fircyka, niż maszynę do zabijania, zupełnie mija się z celem. A to, w jaki sposób Daniel Craig wymodelował najsłynniejszego szpiega Jej Królewskiej Mości, jest dla mnie kompletne. Bond jest uwodzicielski, to się nie zmienia. Ale jest też arogancji, nie ma śladu po szarmanckim dżentelmenie, który ładnie mówi „Dzień dobry” i „Przepraszam”. Jest zbuntowany, trudno go poskromić. M. ma z nim same problemy, ale koniec końców widać, że uwielbia go, nie okazując mu tego zupełnie. Uwielbiam ich „sprzeczki” i dyskusje. Uwielbiam to, że Craig dał Bondowi uczucia i zrobił to w sposób niezwykle unikatowy. W „Casino Royale” Bond się zakochuje. W rękach Vesper staje się kruchy jak biała czekolada. W „Quantum of solace” jest wkurwiony i szuka zemsty. W „Skyfall” płacze… Na ogół ma jeden, nonszalancko-zaczepny wyraz twarzy. Prosta sylwetka, muskulatura jak u boga wojny, idealnie skrojone garnitury, omega na nadgarstku. I gdy widzę co on wyprawia z wrogami, z samochodami, z kobietami, mam w dupie to, że nie jest wysokim brunetem. Dla mnie jest Bondem na miarę naszych czasów. Tyle o samym Danielu, bo zaraz się odwodnię…
W końcu, po 3 próbach, udało nam się pojechać na „Skyfall”. Mieliśmy ambitny plan, żeby pojechać na pokaz przedpremierowy, ale natłok obowiązków nam nie pozwolił. Potem ja rozłożyłam się solidnie z blisko 3 tygodniowym przeziębieniem i ogólnym umieraniem na katar, ale gdy tylko przestałam wydawać z siebie dźwięki przypominające stękanie malucha przy dużym mrozie, stwierdziliśmy, że nie ma innej opcji – jedziemy. Niestety, od premiery minął tydzień, a nas ze wszystkich stron bombardowały teksty, że „Skyfall” jest beznadziejny, że Bond pije piwo i że M. umiera. Czytałam również, że Czarny Charakter jest jak Puszek Okruszek, że całość bardziej przypomina „Taken 2” albo jeszcze gorsze filmy sensacyjne i że w ogóle nie warto. Najgorsze jest jednak to, że ja naprawdę unikam recenzji typu „Filmweb”, w których jest jeden wielki troling and hejting, ale nawet na Instagramie, na Twitterze i gdzie tylko spojrzałam, było spoilerowanie i wynaturzanie się, jak to bardzo ucierpiano na tym, że ktoś spędził z Bondem 2 godziny i 23 minuty. Ja nie żałuję i mam zamiar odeprzeć każdy argument z dupy, mówiący o tym, że było nudno i przewidywalnie. Co innego kwestie gustu, wiadomo. Ale na Teutatesa, najnowsza produkcja sygnowana nazwiskiem „Bond” ma stosunkowo spokojną, może nieco przemilczaną konwencję, ale ta część ma połączyć to, jaki James był w „CR” i w „QoS”, z tym, co przychodzi teraz… I dodajmy do tego tekst z piosenki przewodniej
„Let the sky fall
When it crumbles
We will stand tall
And face it all together”
Bond ma problem. Po niezbyt udanej akcji – nie żyje. Zasmucona M. klepie w zaciszu swojego biura jego nekrolog. Taki sobie… A tym czasem, gdzieś dużo dalej, James korzysta z przywileju, który niesie za sobą śmierć. Dragi, procenty, dupeczki, do tego plaża i kawałek szumiącego morza. Bajka! Ale jedno wydarzenie sprowadza go z powrotem w szeregi MI6. Bezczelny zamach terrorystyczny na jego agencję, jest niczym innym jak kolejną prowokacją, która ma jakiś głębszy cel, a nie tylko uśmiercenie kilku osób, które są zaledwie płotkami. Celem jest nikt inny, jak sama szefowa – Matka. Celem jest upodlenie jej, osoby odpowiedzialne za zamach chciały, żeby patrzyła jak jej dziecko płonie… Jej zwierzchnicy coraz częściej wytykają jej błędy, zapominając o sukcesach, coraz częściej pada słowo „emerytura”. A Bond wraca ze stanu śmierci, by jej pomóc. Ale niestety, luźny i bezstresowy styl życia przynosi konsekwencje. Bond przestaje być idealnie zaprojektowaną maszyną do zabijania. Jego celne oko i jego silne ciało stają się przeciętne. Zupełnie zwykłe, skore do drżenia i zadyszki. A wróg stoi u bram… Jest nim Raoul Silva, który jest zupełnie nieobliczalny i jeszcze bardziej zagadkowy. W filmie dowiadujemy się również skąd pochodzi Bond, poznajemy jego nowego kwatermistrza, który jest uroczym i słodko nieporadnym geekiem. Mamy również tajemniczego Garetha Malloroy’a i Eve. I dzięki tym postacią, pod koniec filmu przeniesiemy się do czasów „klasycznego” Bonda, z lat 60.
Film trzyma w napięciu, a intryga poprowadzona jest zgrabnie. Jeżeli ktoś twierdzi inaczej, to następnym razem proponuje nie spoilerować sobie treści. Mamy wartkie sceny, z pościgami, strzelankami i walką wręcz, ale mamy też momenty wyciszenia, z analizami psychicznymi, ze spokojem, by móc przeanalizować sobie to, co właśnie zobaczyliśmy. A widzimy wiele. Przedstawione sceny i kolejne ujęcia są fenomenalne. Walka Bonda w Szanghaju, na tle iluminacji sprawiła, że nie mrugałam. Mnóstwo zarzutów dotyczy również nowych bohaterów. Ten argument już w ogóle mnie zabija. Ralph Fiennes nawet gdy gra pińcetplanową rolę, robi to z klasą. Jego postać jest tajemnicza, nie wiemy czy jest krystaliczny i chce dobrze, czy być może ma po prostu chrapkę na wysokie stanowisko. Eve jest urocza, a jedna z ostatnich scen, gdy poznajemy jej nazwisko i gdy kojarzymy fakty, łącząc je z pierwszymi Bondami, uśmiechamy się, bo koło czasu właśnie się zatoczyło. Ben Whishaw jako nowy Q jest słodki. Tak jak już wspomniałam, genialny geek, ale jednocześnie niedoświadczony żółtodziób, który wyśmiewa analogowego Bonda i jego strzelające długopisy, ale sam łapie się na tym, że wrogowie MI6 potrafią nieźle pokombinować. Jest trochę naiwny, trochę pyszny, ale jego postać była pokazana w sposób bardzo, bardzo ludzki. Bo ludzie popełniają błędy, nawet w filmach akcji… Idźmy dalej… O ile Le Chiffre, Mr White, Dominic Greene w ostatnich częściach byli źli i interesowni, tak Raoul Silva jest zły i to zły do szpiku kości. Nim kieruje najmocniejsza z wszystkich złych emocji. Nim kieruje zemsta. Prawdziwa, słodko-gorzka zemsta. I obłęd. I siła i potęga. I co najlepsze, były agent, wyszkolony w tej samej placówce, na szczycie swej sprawności. On kontra Bond, który przeżywa ciężkie chwile, zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Czarny charakter wyszedł kapitalnie. I na koniec M. M, która w końcu stała się praktycznie równoległym bohaterem, a nie panią wydającą rozkazy. M, która waha się, ale jest jednocześnie silna, jak nigdy. M stojąca przed wyborami. I nareszcie mamy pokazaną relację między nią, a jej podwładnym, do którego ma słabość. Szorstką, owszem, ale zawsze stawia na niego. I w drugą stronę działa to podobnie. M jest najbardziej oddaną dziewczyną Bonda. Ich ostatnie wspólne chwile prawie mnie do płaczu doprowadziły. A popłakać się na Bondzie to już lekka przesada…
POLECAM.
ON:
Ja o nowym Bondzie napisze tylko kilka słów, gdyż Paulina opisała film oraz jego fabułę w sposób wyczerpujący. Zastanawiam się czasem jak to jest, że rozmawiam z kimś o tym samym tytule i jakbyśmy widzieli inne filmy. Rozumiem gusta i guściki. O gustach się nie rozmawia. Me gusta?
Jak słyszę po raz kolejny raz, że „usnąłem na tym gównie”, „przecież to chłam”, „straszna kupa”, to zastanawiam się czy mój umysł jest już tak bardzo wypaczony, że nie wiem co oglądam, czy może chodzi o cos innego. Uważam nowego Bonda za film bardzo wierny serii, za kino bardzo dobre i rozrywkowe. Nigdy pewnie nie powiem, że to dzieło wybitne, bo na razie takich filmów widziałem tylko kilka, ale jest interesujący.
O Bondzie pisałem jeden rozdział swojej pracy dyplomowej. O tym jaki to rodzaj faceta mogę powiedzieć kilka słów. 007 zawsze może. Nie ma kobiety, która mu się nie oprze, a on im nigdy nie odmawia. Ma on gadżety, przydające się w akcji, które dla niego przygotowuje Q. James ma klasę, zawsze jest dobrze ubrany i nawet jeśli krwawi, robi to po szlachecku. Bond to szybkie, piękne samochody. Zawsze walczy przeciwko jednemu złemu pojebusowi, który ma zamiar zrobić krzywdę całemu światu. Bond podlega M. Filmy o nim przepełnione są akcją, ale i rozmowami. Często bawią się konwenansami. Oczywiście, to tylko kilka najważniejszych rzeczy, jakie zawsze znajdziemy w filmach o agencie 007.
Jeśli więc ktoś oglądając „Skyfall” nie znalazł w nim powyższych cech, to może naprawdę pomylił sale kinowe i wylądował na „Bitwie pod Wiedniem”, tle, że jego umysł nie zarejestrował tego małego błędu.
Dla mnie nowy Bond zdecydowanie na tak. Trzyma bardzo wysoki poziom, a napisy początkowe to mała perełka.