ONA:

Motorhead to jeden z tych zespołów, który bardzo mocno ukształtował mój gust muzyczny. Dla mnie są oni esencją rock and rolla, który nie przytępił się z powodu wieku i doświadczenia. Nie, oni nadal mają w żyłach ostre granie, dupy, skóry i tak nieprzyzwoite ilości używek, że aż im zazdroszczę. To jeden z tych bandów, który mnie nie zawodzi, ba – który mnie zawsze satysfakcjonuje, mimo, że nie jest jednym z najulubieńszych. Jednak jest coś, czym bije innych. To energia. Dla mnie Motorhead to coś dużo lepszego niż kawa, dużo silniejszego niż energetyk. Sprawdza się w biurze, przy nocnej jeździe samochodem, jako kop na rozpęd w pracy. Uzależnia! Dziś „Bad Magic”.

Lemmy – frontman zespołu, powtarzał „Jesteśmy Motorhead i gramy rock’n’rolla”. I ja właśnie tego od nich oczekuję. Wiele osób twierdzi, że „Bad Magic” to odcinanie kuponów, że ta płyta jest dokładnie taka, jak inne. I okej, rozumiem, że pewne rzeczy mogą znudzić, ale to jest to, czego ja chcę. Nie po to wybieram Motorhead, który jest dla mnie pewnikiem, by słuchać jakiś muzycznych eksperymentów. Nie! Ja chcę łomotu! Ja chcę takiej gitary, która sprawi, że staną mi sutki, włos się zjeży, a przez ciało przeleci taki dreszcz, że będę skwierczeć jak bekonik na rozgrzanej patelni. Pieprzcie się wszyscy Wy, którzy mówicie, że ta płyta jest kolejną taką samą odsłoną tego, z czego słynie banda Lemmy’ego. Tak ma być. Oczywiście nie jest perfekcyjnie, ale mnie ten album zupełnie nie znudził. Uwielbiam głos wokalisty i to, jak próbuje przy pomocy strun głosowych pokonać głośne instrumenty. Minęło tyle lat! Tyle litrów wódy i łychy przelało się przez muzyków, tyle koncertów zostało zagranych, tyle płyt wydanych. Tam nadal jest rock and roll! Nie ma geriatrycznego pierdolenia. Oni, w odróżnieniu do panów z Kiss, czy nawet AC/DC (lubię, bardzo!), nie zdziadzieli. W Motorhead ciągle żywe są te ideały, z którymi „ruszyli” na muzyczną drogę. I są w tym cholernie autentyczni. Nie przeszkadza mi ich styl, ba – bardzo cenię to, że nie robią spektakularnych zmian w aranżach. Kiedyś Agnieszka Chylińska opowiadała o tym, że jej muzyczna zmiana, z rockowego paszczurka na popową Lady Agę, wynikała przede wszystkim z przewartościowania życia. Już nie musiała śpiewać o buncie, o tym, jak cholernie jej źle, bo po prostu – jej źle nie jest. Jest szczęśliwa. Muzyka, którą wydała, odzwierciedla jej potrzeby i emocje. I tak właśnie powinno być. Słuchając „Bad Magic” nie sposób nie zatracić się w tych dźwiękach. To genialnie skomponowana opowieść, która jest ciągiem dalszym historii, które były nagrywane na każdym, z poprzednich krążków. Bez udawania. Bez silenia się na „okiełznanie” rocka.

„Black Magic” porywa. Nie bierze jeńców. „Sympathy for the Devil” na końcu, to idealna wisienka na torcie. A wszystkim tym, którzy twierdzą, że ostatni krążek Motorhead jest zupełnie niezaskakujący – och, pieprzcie się. To Motorhead! To jeden z fundamentów, który może sobie robić co chce! Czy Rubensowi ktoś zarzucał, że ciągle maluje grube dupy?!