ON:
Dzień trzeci zabawy z superbohaterami. Tym razem będzie o kolesiu z niebieskim wdzianku z tarczą przyozdobioną gwiazdą. Tak, właśnie Kapitan Ameryka przybył do miasta.
Superżołnierz stworzony przez ojca Tony’ego Starka – Howarda w czasach II Wojny Światowej, miał być symbolem niepodległości i walki z okupantem. Początki są takie jak zawsze. Zbyt duża dawka mutagennych mieszanek doprowadza do ogromnego cierpienia, lecz później, gdy już wszystko jest lepsze, a poszczególne elementy powpadają pomiędzy kawałki genotypu, okazuje się, że mamy do czynienia z nadczłowiekiem. Problemem jest jego przeznaczenie. Większość czasu spędza w koszarach „podbijając” morale jednostek, mięsa armatniego. Na polu walki pojawia się sporadycznie, ale jak już na nim jest to dzieje się tam magia.
Naziści nie zostają obojętnymi na amerykańskie zagrywki. Powołują do życia swojego anty-bohatera. Zwie się on Red Skull i jest niemieckim wybrykiem natury, przebiegłym, chytrym i dziwacznym tworem ówczesnej nauki. Tak na polu bitwy dochodzi do starcia dwóch silnych charakterów, superbohatera i jego śmiertelnego przeciwnika, który nigdy nie odpuszcza.
Chris Evans idealnie wciela się w swoją rolę, a jego Kapitan Ameryka jest bardzo sympatycznym bohaterem, do którego łatwo się nam przyzwyczaić i z którym możemy starać się utożsamić – szczególnie młodsza część widowni. Musi być tu trochę humoru i rozrywki, dzięki temu marvelowska produkcja staje się bardziej zjadliwa i smakowita. Gdy pierwsza połowa filmu skupia się na czysto propagandowych zagrywkach, na ukazaniu alternatywnej historii Stanów Zjednoczonych Ameryki i ich podejścia do wojny. Jest w tej części przestój, drobnostka, która mnie bardzo denerwuje i odrzuca. Chodzi o ten okres, gdy Kapitan pomykał jako marionetka rządu, jeździł po przestawieniach i zamiast naparzać się z Niemcami – po prostu był pionkiem. Dziwi mnie to zachowanie, denerwuje marnotrawstwo i wkurza uległość kolesia, który ma jaja większe niż 3/4 generałów. No ale mówi się trudno.
Druga część opowieści skupia się na Czerwonej Czaszce. Łotrze, który nie pierdzieli się ze swoimi przeciwnikami. To komiksowy, najgorszy wróg Kapitana. Przewija się on przez kolejne zeszyty i jak wiadomo – nigdy nie dochodzi do ostatecznego rozwiązania, choć zawsze jest bardzo blisko.
„Kapitan Ameryka” jest filmem niezłym, daleko mu do Iron Mana, ale trzeba przyznać, że widać tutaj rękę, która przygotowuje kolesia z tarczą na dołączenie do Avengersów. Takie rozwiązanie jest fantastycznym ukłonem w kierunku fanów i trzeba przyznać, że to bardzo sympatyczne. Sympatyczne kino rozrywkowe, dla każdego.
ONA:
Ja mam słabość do takich kruchych jak biała czekolada blond chłopaczków w typie „przestraszony, aspołeczny programista”. Nie ma co z tym walczyć. I pewnie dlatego „Captain America: Pierwsze starcie” nawet mi się podobał…
W produkcjach z marvelowskiego studia urywa mi głowę to, jak oni te wszystkie historie w ogóle stworzyli. Tylu bohaterów, tyle charakterów, tyle pomysłów na fabułę – głowa mała! A tu teraz okazuje się, że jeden z nich, właściwie powinnam napisać „pierwszy z nich” żył w czasach WWII. Poważnie, już samo osadzenie tej historii w latach 40 ubiegłego wieku sprawia, że jaram się jak helikopter w ogniu.
Zatem mamy czasy drugiej wojny światowej. Młody chłopak, Steve Rogers (Chris Evans), jest niskim, chorowitym, szczuplutkim kolesiem, który ma ogromną wewnętrzną potrzebę, by założyć żołnierski mundur i walczyć o wolność z nazistami. Niestety, za każdym razem kiedy stara się o pobór słyszy to samo. Ale „NIE!” działa na niego skrajnie motywująco, zupełnie jak fakt, że jego najlepszy przyjaciel właśnie zostaje odesłany na front. Kiedy po raz kolejny Steve próbuje zaciągnąć się do armii, trafia na dr Abrahama Erskine (Stanley Tucci), który – o dziwo – zauważa w chłopaku potencjał i bardzo mocno docenia to, że chłopak ma bardzo silny charakter i honor, którego nie powstydziłby się niejeden perfekcyjny żołnierz. Postanawia dać mu szansę. Steve Rogers trafia do armii. Zanim jednak zostanie wysłany na wojnę, musi przejść szkolenie. Oczywiście, jest najsłabszy, najwolniejszy, zawsze ostatni, zawsze z tyłu. Ale raz na tyle skutecznie pozostawia konkurentów w tyle, że wchodzi w tajny projekt, którego celem będzie stworzenie żołnierza idealnego… Lepszy numer! Przy tym zadaniu gmera nikt inny, jak sam Howard Stark (Dominic Cooper), więc musi być nieźle. Znacie pana Starka, prawda? To ojciec Tony’ego. Ahhh, uwielbiam to łączenie wątków!!!
„Captain America: Pierwsze starcie” to kolejna całkiem udana wariacja filmowa wprost z kart komiksu. Co prawda to nadal nie „Iron Man”, bo postać Steve’a Rogersa ma zupełnie inny charakter, dzieje się w totalnie innym czasie, ale oglądanie to sama przyjemność. Ch. Evans po odpicowaniu, w swoim obcisłym wdzianku sprawia, że krew w strategicznych miejscach płynie bardziej – to ukłon na wszystkich przyszłych „widzek”, które na seans poszły ze swoimi facetami. Dla mnie ta część była bardzo satysfakcjonująca. Klimat dawnych czasów oddano całkiem nieźle, aktorsko też trudno się czegokolwiek i kogokolwiek czepiać. Jest lekko, jest dynamicznie – tak jak ma być. Każda część łapie mnie jakimś smaczkiem – w tej, poza ojcem Iron Mana, miałam mega frajdę przy zakończeniu, kiedy pojawia się nagle współczesny NYC.
Mój apetyt na superbohaterskie kino jest ogromny! I powiem Wam, że mam „wspólników” w oglądaniu i po każdym seansie debatujemy długo na temat tego, jak to fajnie być superbohaterem, ale jak to jest, że Hulkowi po transformacji nie pękają ciuchy?