ONA:
W ciągu bardzo krótkiego czasu obejrzałam 2 filmy, które mają bardzo podobny sznyt. Właściwie one różnią się tylko detalami: starsza gwiazda muzyki po tym, jak wymieniła rodzinę na karierę, wraca na stare śmieci, by stanąć twarzą w twarz z bliskimi, na których nigdy nie miała czasu/ochoty/cokolwiek. W jednym zagrał Al Pacino, w drugim Meryl Streep. Wydawać by się mogło, że takiego pokroju aktorzy gwarantują, że dzieło będzie super. No niestety, nie było tak i wierzcie mi – cierpię straszliwie, bo to film ze Streep okazał się słaby.
Danny Collins (Al Pacino) to gwiazda muzyki sprzed lat. Dziś już trochę pokryty kurzem, chociaż werwy w nim nadal sporo. Odcina kupony ze swojej wieloletniej kariery, bo wszyscy nadal go rozpoznają, chodzą na jego koncerty, a on dalej szaleje na scenie, wali koks, pije alkohol, rucha laski mniej lub bardziej udolnie. W tej całej podróży towarzyszy mu jego przyjaciel i menadżer, Frank (Christopher Plummer). Danny, jak na gwiazdę przystało, ma baaardzo odbiegające od normy zachowania. Jest zmanierowany, może nawet trochę zgorzkniały, ale nie można odbierać mu tego, że potrafi podejść ludzi. Jedzą mu z ręki. Tu zażartuje, tu oprze się na swojej karierze – ma w dupie konwenanse, poprawność, ale jest sympatyczny i to na ogół wystarcza. Wydawałoby się, że do końca życia będzie robił „mentalną laskę” swoim fanom, śpiewając utarte szlagiery, ciągle tak samo zachowując się na scenie. I wtedy w jego ręce trafia list, który dawno temu napisał do niego sam John Lennon. Dużo ciepłych słów pojawia się w tym liście oraz taki słowny kop na rozpęd. Tylko to, co Lennon napisał, przez wiele lat krążyło gdzieś po kolejnych osobach i teraz, gdy wreszcie dotarło do Collinsa – wydawać by się mogło, że jest on już za stary na rady, które udzielał mu idol.
Podobno na zmiany nigdy nie jest się zbyt starym… Danny rzuca w dość nietypowy sposób swoją dziewczynę, przeprowadza się do hotelu i postanawia poprawić relację z synem i jego rodziną. I tak zaczyna się proces zmiany gwiazdy estrady w normalnego człowieka, z normalnymi problemami, z codziennością…
„Idol” jest świetny. To bardzo ciepła komedia, w której jest i śmiesznie, i poważnie. Ma motywujące momenty, ma też takie, w których zaczynasz analizować własne życie. Jesteś zawsze fair? Zawsze grasz dobrze i zgodnie z regułami? Dobrze wybierasz? Ile jesteś w stanie zaryzykować? I jak komfortowo czujesz się ze zmianami? Potrafisz wywrócić życie do góry nogami? Tak po prostu?
Bardzo miły, sympatyczny i ciepły film. Świetnie zagrany i zrealizowany. Fajna opowieść, która budzi emocje, ale nie tak, że wyjesz i smarkasz do rękawa, tylko tak, że rozlewa się po Twoich bebeszkach coś strasznie przyjemnego. Warto. Idealny film na jesienny wieczór.
ON:
Raz na jakiś czas pojawia się film, który jest perfekcyjny. Wszystkie jego elementy pasują do siebie, nie ma tu dłużyzn, gra aktorska jest naprawdę na wysokim poziomie, a opowiedziana historią jest spójna i ciekawa. Takim dziełem jest „Danny Collins” w Polsce wyświetlany pod tytułem „Idol”.
Już po pierwszych kilkunastu minutach wiedziałem, że nie zawiodę się na tej opowieści. To ciepłe, czasem słodkie i śmieszne, czasem smutne i gorzkie kino, opowiadające o życiu i naprawianiu swoich błędów. W jednej ze scen pada stwierdzenie „Danny ma wielkie serce, ale czasem trzyma je w dupie”. Tak właśnie jest. Główny bohater potrafi obdarzać wszystkich miłością i szacunkiem, wspierać potrzebujących i pomagać biednym, ale później nadchodzi moment, gdy wszystko trafia szlag. Pojawia się ten diabeł, co siedzi na ramieniu, szepcze do ucha złe słowa i znów mamy powtórkę z rozrywki. Gdy skończy się melanż, znów trzeba naprawić swoje błędy, tylko że nie zawsze dostajemy drugą szasnę.
„Danny Collins” jest tak dobry dzięki Alowi Pacino, który gra tu pierwsze skrzypce. Jego „idol” jest przerysowany, czasem karykaturalny i zabawny, ale też prawdziwy. To człowiek oddający całe swoje życie muzyce, zapominający o tym, że bliscy także potrzebują wsparcia, że potrzebują abyśmy byli przy nich. Danny świetnie to pokazuje. Z jednej strony chce być blisko wnuczki i swojego syna, z drugiej alkohol i biały proszek odcinają go od zewnętrznego świata. Facet się miota, ale jeśli przyjrzymy mu się z bliska, to okazuje się, że on naprawdę ma wielkie serce i dobre chęci, ale czy to wystarczy, by zjednać sobie wszystkich?
„Idol” jest jednym z tych filmów, do których chętnie się wraca po jakimś czasie. Ja wiem, że wrócę.