ONA:

Moim zdaniem komedie, niezależnie z jakich lat, dzielą się na dwa podgatunki: na takie, które śmieszą gagami (zwykle związanymi z wydzielinami ciała) oraz na takie, które śmieszą hasłami, tekstami i całą częścią dialektyczną. Dziś – coś właśnie z drugiego rodzaju.

Irvin „Fletch” Fletcher jest dziennikarzem, który pod pseudonimem pisuje do gazety. Jak każdy reporter, ma swoje sprawdzone wtyki i sposoby wyciągania różnych informacji. Aktualnie węszy w sprawie kwitnącego handlu narkotykami. Chce wiedzieć kto, co, jak i dlaczego. I niestety, śledztwo ciągle stoi w miejscu. Pewnego dnia, podczas jego rutynowego tropienia, zaczepia go koleś w idealnie skrojonym garniturze, oferując 1000$ za wysłuchanie jego propozycji. Fletch, który nie ma zbytnio dobrej płynności finansowej godzi się na taką opcję i po chwili jest już w pięknej posiadłości tajemniczego gostka. Alan Stanwyk, bo tak się jegomość nazywa, z miejsca „strzela” do Irvina propozycją: „Chcę żeby mnie pan zamordował”. Oniemiały dziennikarz jest w szoku, ale Alan wyjaśnia mu o co chodzi. Otóż jest on ciężko chory, ma paskudnego raka, zostało mu niewiele życia i nie chce on długo, boleśnie i nieuchronnie umierać. Samobójstwo odpada, bowiem Stanwyk ma polisę na życie, która nie zostanie wypłacona w przypadku samozagłady – jak nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. Fletcher dalej jest w szoku, ale jego potencjalny najemca wszystko mu wyjaśnia. Plan jest praktycznie idealny i totalnie rozpracowany. Po całym zamieszaniu, dziennikarz bogatszy o spory zastrzyk gotówki, będzie ukryty gdzieś na ciepłej plaży. To, co mówi Stanwyk ma coraz większy sens i mimo, że Fletch godzi się, nie traci zdrowego rozsądku, a jego dziennikarski sznyt zostaje podsycony ogromną dawką ciekawości. Irvin zaczyna znowu węszyć. I co się okazuje, nie wszystko jest takie, jak opisywał śmiertelnie chory Alan. Koniec końców nasz bohater wpycha palce, ba – całe dłonie w dwa solidne gówna, bo sprawa „narkotykowa” też nieźle śmierdzi…

„Fletch” to film, który przede wszystkim bije na głowę z powodu świetnych tekstów i dialogów, wypełnionych po brzegi solidnymi dawkami cierpkich ripost. Chevy Chase udowadnia, że jest kapitalnym aktorem komediowym, ale – co ciekawe, świetnie odnajduje się również w roli dowcipnego flirciarza i amanta. Wykreowana przez niego postać pomysłowego dziennikarza bawi, śmieszy i zachwyca kreatywnością (Fletch ma niewątpliwy talent do tworzenia nazwisk i alternatywnych osobowości plus wychodzi z opresji cało za każdym razem). Jedyne co mnie totalnie drażniło, to muzyka. Cóż, w odróżnieniu do mego konkubenta, ja nie lubię syntezatorowego klimatu – cała ta muzyka jest na jedno kopyto.

Niemniej, o zdecydowanie jedna z tych pozycji, które podwyższają poprzeczkę innym.

ON:

Jak już wspominałem – uwielbiam Chevy’ego Chase’a, dla mnie jest aktorem, na którego filmach się wychowałem. Kolejne komedie lat 80-tych i 90-tych w jakich występował, po prostu mnie powalały i do dziś czuję do nich sentyment. Seria “W krzywym zwierciadle” jest wprost stworzona dla niego i nikt chyba nie powie, że jest inaczej. Ale moim zdaniem to inny film jest prawdziwą perełką, zbudowaną ze świetnych dialogów i genialnych dowcipów Chase’a – to „Fletch”

Gdzieś na początku lat 90-tych miałem okazję (jeszcze na VHS) obejrzeć obie opowieści o dociekliwym reporterze-detektywie i do tej pory bardzo, ale to bardzo żałuję, że nikt nigdy nie nakręcił kolejnych historii. Podobno myślano o tym, wybrano nawet reżysera, ale projekt nigdy się nie zakończył sukcesem. Inaczej na ten film patrzyłem wiele lat temu, a inaczej patrzę teraz. Mimo śmiechu, jaki u mnie wywoływał, to nie do końca rozumiałem humor, który był w tym dziele, bo byłem po prostu za młody. Irwin Fletcher jest reporterem znanej gazety, piszącym pod pseudonimem Jane Doe. Jego felietony w jaskrawy sposób pokazują ludzkie przywary, przez co wiele osób, będących bohaterami tych opowieści, nie za bardzo lubi dziennikarza. Reportera poznajemy w chwili, gdy włóczy się po plaży, udając jednego z jej bywalców, a dokładniej mówiąc bezdomnego wykolejeńca i ćpuna. Wszystko po to, aby rozwikłać zagadkę nielegalnego handlu narkotykami na dużą skalę, jaki ma tu miejsce. Kilka dni śledztwa nie przynosi rezultatów, ale doprowadza do spotkania niejakiego Stanwyka. Facet zaczepia go pod molo i proponuje mu 1000 dolarów, jeśli tylko wysłucha jego propozycji. W końcu wygrywa dziennikarska ciekawość i Irwin jedzie do domu nieznajomego mężczyzny. Tutaj dowiaduje się co musi zrobić, aby zarobić nie tylko tysiaka, ale i dodatkowe 50 tysięcy dolarów. Wystarczy tylko, że w najbliższy czwartek wkradnie się do posiadłości i zabije jej właściciela, czyli właśnie Stanwyka. Dlaczego ma to zrobić? Bo koleś umiera na raka kości, a ubezpieczyciel nie wypłaci odszkodowania, jeśli ten popełni samobójstwo. Opcja z włamaniem jest wręcz idealnym rozwiązaniem i ustawieniem reszty rodziny. Sprawa śmierdzi, co nie? To samo myśli Fletch i dlatego zgadza się wykonać zadanie. Zaczyna się nowe śledztwo.

Irwin Fletcher jest bohaterem powieści Gregory’ego McDonalda. Trzeba przyznać, że czyta się je wyjątkowo dobrze, ale trzeba być czujnymi  zwracać uwagę na oczko puszczane do czytelnika. Tutaj, tak jak i w filmach, znajdziemy masę gierek słownych i przytyków do kultury i historii. Książka różni się od filmu z Chevym. Nie są to ogromne różnice, ale bardzo łatwo je wyłapać. Dziennikarz przywdziewa kolejne maski podczas prowadzenia śledztwa. Za każdym razem, gdy pojawia się nowe nazwisko, dosłownie zanosiłem się ze śmiechu. Naprawdę warto, bo to dzieło pełne wyjątkowo inteligentnego humoru.