ON:

Jestem dzieciakiem PRL-u, co prawda późnego, ale swoje pamiętam. Lata 80-te były śmieszne, gdy patrzę na nie z perspektywy czasu, śmieszne ze względu na absurdalne sytuacje, jakie miały wtedy miejsce. No właściwie pewne rzeczy nie zmieniły się od tamtych chwil, ale to temat na zupełnie inny wpis. Gdy miałem lat kilka, odrosłem trochę od podłogi, to dowiedziałem się, że istnieją takie osoby jak Bruce Lee, a domowe videoteki przepełnione były albo pornolami z Niemiec, albo filmami kung-fu. Na kanwie dalekowschodnich sztuk walki powstała postać będąca pastiszem i kpiną z ówczesnego stylu disco. Pomieszanie kung-fu i białego, polskiego bitu sprowadza na świat Franka Kimono.

Postać tę wykreował Piotr Fronczewski, którego specyficzne umiejętności wokalne zauważono podczas kręcenia „Akademii Pana Kleksa”. Melodeklamacja, czyli forma ekspresji wokalnej, często mylona z rapem, stała się idealnym sposobem zakpienia sobie z dyskotekowych przebojów. Niestety, coś, co miało być kpiną, płytą wydaną dla jaj, naśmiewającą się z kultury dyskotekowej, nabijaniem się z „cfaniaczków” parkietu, facecików, którzy za kilka zielonych banknotów chcieli kupić nocną rozkosz, stało się hitem nie tylko parkietów, ale i domowych imprez.

Przyjęło się wszystko, co podano ówczesnemu słuchaczowi. Podobała się japońska stylizacja, nawiązująca do obowiązującej w tych czasach fascynacji kinem sztuk walki, podobał się „slang”, jakim posługiwał się Franek, podobała się szydera z „klubowej elyty”. Nikt chyba nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Jednak to były czasy, które wymagały dystansu do otaczającego nas wtedy świata i chyba dlatego tak dobrze odebrano płytę Fronczewskiego.

Minęło dobrych 30 lat od momentu wydania dyskotekowej płyty pełnej hiciorów. Wiele tekstów przeszło do codziennej mowy. Na imprezach można było słyszeć cytaty z Franka: „Nie rycz, mała nie rycz/ ja znam te wasze numery”, „Po dobrej wódzie lepszy jestem w dżudzie”,  „Na bramce stoję, nikogo się nie boję”. Franek stał się zjawiskiem popkulturowym, które po dłuższym zastanowieniu nie trudno było wytłumaczyć.

Gdy teraz wracam do tego okresu, gdy pomykałem jako sześciolatek do zerówki, gdy przypominam sobie pierwszą paczkę klocków lego, kupionych za bony w „Pewexie”, to widzę, jak wiele rzeczy wtedy miało ogromną wartość i pomimo upływu czasu, nadal ma się dobrze. Muzyka lat 80-tych była kiczowata, ale to był najpiękniejszy kicz, jaki powstał. Do dziś zasłuchuję się w klasyków tamtych czasów. Gdy teraz siedzę w domu, popijam drinka, słucham „Solar Fields”, pracując na lapku, doceniam to, co się zmieniło i to, gdzie doszliśmy. Ważne jednak abyśmy nie zapominali o takich postaciach jak Franek Kimono, który był nieodłącznym elementem dyskotek-mordowni typu „Hungaria”.

Młodzi Franka nie znają i raczej nie będą chcieli słuchać aż tak przekombinowanej starej nuty, ale starzy na pewno czasem wrócą do czasów młodości, gdzie Fronczewski popitalał w kimonie. Warto, bo to klasyk. Chociaż nawet po 30 latach niektórzy nie wiedzą co to pastisz, szkoda.