ONA:
Trzy lata temu Adam Sandler, Kevin James, Chris Rock i David Spade w towarzystwie swoich filmowych rodzin próbowali udowodnić, że ochota na dobrą zabawę, na szaleństwa i spontaniczną bezmyślność nie została przykryta stertą brudnych garów i pieluch, zeszytów z zadaniami do sprawdzenia, z chorobami, wymiocinami i całą resztą obowiązków, związanych z posiadaniem rodziny. Cóż, ja tam im nie wierzę wcale, ale „Duże dzieci” były komedią bardzo szaloną i zabawową. Wybuchy śmiechu gwarantowane, o ile ktoś lubi tak chamski, wredny, cyniczny i nieco pierdzący humor. W tym roku w kinach pojawiła się część druga filmu, z naszą paczką mężów i ojców w rolach głównych, a moja ochota na zobaczenie tej produkcji była ogromna. Cóż…
Lenny Feder (A. Sandler) wraz ze swoją gromadką przeprowadzają się z bajecznego Hollywood do mieściny, w której mieszkał za młodu. Tam też żyją jego przyjaciele, których poznaliśmy w poprzedniej części. Eric (K. James) przerażony jest swoim synem, który jest delikatnie mówiąc „głupiutki”, podczas gdy sam szczyci się umiejętnością bekania, kichania i pierdzenia w tym samym czasie, a Kurt (Ch. Rock) sika z radości, bowiem pamiętał o 20 rocznicy, podczas gdy jego żona nie. A co tam u Marcusa (D. Spade)? Ten to dopiero ma przegwizdane. Właśnie się dowiedział, że jest ojcem. Tylko trochę inaczej sobie wyobrażał swojego potomka… Jego syn to wielkie, silne byczysko, które – podobnie jak i tatuś – lubi jazdę bez trzymanki, a tam gdzie on, tam też i kłopoty. Marcus nie jest typem „ojca” i właściwie bardziej się swojego syna boi, ale walczy. Walczy dzielnie. A wszystko dzieje się w ostatnim dniu szkoły… Cóż, trzeba z tej okazji zrobić imprezę! Jako, że Federowie mają największy dom, to oni pełnią honory gospodarzy. Temat: lata 80. Jazda bez trzymanki gwarantowana. No, przynajmniej w teorii.
Pfff… Pierwsza część była duuuużo lepsza. Okej, pod względem humorystycznym to mamy ciągle całkiem niezły poziom, a ja w kilku momentach brechtałam ochoczo, ale jest słabiej. Może za dużo tu ckliwości, macierzyństwa i nastoletnich problemów? Ja mam je na co dzień, więc mnie ta tematyka bardziej nuży, niż bawi. Niewątpliwym plusem było poszerzenie obsady o kilka perełek (np. Shaq O’Neal), kilka wątków rozwinięto, ale to nie jest produkcja, w której fabuła i związki pomiędzy bohaterami są istotne. Tu dodatkowym bohaterem jest przyjaźń ponad wszystko i dobra zabawa mimo wszystko. Te dwa elementy nadają dynamiki, budują humor, a całość jest rewelacyjnym lekiem na kaca tudzież niechcieja wieczornego. To komedia, przy której będziecie się fajnie bawić, ale to przecież dzieło Sandlera – więc nie powinno to nikogo dziwić.
ON:
Kilka dni temu obejrzałem „Jeszcze większe dzieci”, kontynuację „Dużych dzieci” i właściwie nie wiem co powiedzieć. Z jednej strony mamy do czynienia z głupkowatą komedią, a z drugiej poza kilkoma scenami, ten film jest po prostu przeciętny. Chyba, że kogoś śmieszy 4 letni srający w pieluchę murzynek.
Po seansie „Dużych dzieci” czułem satysfakcję, nie urwało mi może dupy, ale dało się to oglądać i nie powodowało udaru mózgu. W przypadku kontynuacji brak jest tego „czegoś”. Scenariusza tutaj nie ma, a większość scen wygląda jak by były totalną improwizacją. Nie są to „Spadkobiercy”, którzy potrafią rozśmieszyć do łez. Bawią niektóre gagi i sceny, śmieszą dialogi i postacie, ale jest ich tylko kilka. Wsadzenie do filmu na siłę skeczy rodzinnych, np. wspomnianej kupy, nie jest dla mnie. Może rozśmieszą one młodych rodziców, ale moim zdaniem są tylko zapychaczem.
Historia kręci się wokół znanych z pierwszej części bohaterów oraz ich perypetii. Mamy więc Lenny’ego, Erica, Kurta i Marcusa. Zbliża się koniec roku szkolnego, więc panowie i ich żony mają na głowie szkołę i problemy ich pociech. Dodatkowo do Marcusa przyjeżdża jego syn, którego podobno spłodził naście lat temu. No i właściwie to tyle.
W filmie pojawia się Dżakob z „Twajlajta”, który wraz ze swoimi koleżkami ze stowarzyszenia Alfa-Beta Liżemy sobie rowy, walczy o czystość lokalnej sadzawki wodnej, w której kąpią się wszyscy mieszkańcy miasta. Mając na myśli czystość mówię o uprzedzeniach wiekowych i rasowych.
Wydaje mi się, że jest to produkcja zrobiona na siłę, dla kasy i niczego więcej. Jak lubię filmy z Sandlerem, to ten stanowczo mnie odrzuca. Kolejne minuty płyną sobie raz szybciej, a raz wolniej. Czasem parskniemy śmiechem, a na koniec powiemy sobie: „O już po wszystkim? To dobrze” i zajmiemy się swoimi sprawami.
Osobiście nie polecam. Jeśli chcecie dobre komedie z Sandlerem, wróćcie do tych starych sprawdzonych produkcji, które powodowały, że płakaliśmy ze śmiechu. Jak już musicie to oglądać, to robicie to na własną odpowiedzialność.