ON:

Społeczeństwo od zawsze było czymś, co fascynowało naukowców, socjologów, artystów, badaczy i wiele innych osób. Rodzina uważana za najmniejszą komórkę społeczną, była papierkiem lakmusowym. Rozkładanie jej postaw na czynniki zewnętrzne pozwalało ustalać pewne schematy zachowań. Asimov w „Fundacji” olał tą minimalną jednostkę, a jego bohater Hari Seldon, skupiał się na wydarzeniach społecznych, będących całością czegoś większego. Bret Easton Ellis w „American Psycho” zabrał się za jednostkę, bo to ona według niego wyznaczała trendy pewnych zachowań, przy okazji pozwalając zatrzymać anonimowość. J.G. Ballard jako wypadkową społeczeństwa pokazał mieszkańców pewnego wieżowca.

Właśnie na podstawie książki tego ostatniego powstał „High-Rise”: obraz niesamowicie plastyczny, wręcz teledyskowy, pełen artyzmu i niepohamowanego piękna twórczego, który w każdej warstwie ma coś do ukazania. We wspomnianym budynku mieszkają „wybrani” ludzie, którzy zamieszkują kolejne piętra tegoż wspaniałego miejsca. Im wyżej mieszkasz, tym wyższy jest twój status społeczny. Ci z samej góry nie identyfikują się z tymi z dołu, ci z dołu zaś chcieliby dostać się na górę. W tym hermetycznym świecie pojawia się Robert Laing, który dzięki wykształceniu i wykonywanemu zawodowi ma możliwość zamieszkać gdzieś po środku. Jednak nadal jest na „mały” dla tych na samej górze. Problem zaczyna się w chwili, gdy w budynku dochodzi do wydarzeń, mogących być swoistym przewrotem, rewolucją, która zburzy stary porządek świata. To obraz pokazujący, że nie ma czegoś takiego jak utopia, że to wytwór marzeń i wyobraźni wszelakich myślicieli. Ben Wheatley udowadnia, że tak naprawdę w każdym społeczeństwie dojdzie w końcu do rozłamu, że podział klas zniszczy wszystko, a dystopijny charakter opowieści dodaje jej smaczku.

To, co odrzuci widzów od tego obrazu, to jego chaotyzm, który jest bardzo ciężki do zaakceptowania oraz dość duża ilość swoistych zapożyczeń z kina grozy, które sygnowane jest nazwiskiem Carpentera, a także Cronenberga. Wszystko jest z jednej strony surowe, a z drugiej niesamowicie plastyczne. Całość dopełnia muzyka Clinta Mansella, która idealnie oddaje pojawiające się na ekranie nastroje. Czy „High-Rise” warto obejrzeć? Myślę, że tak, ale tylko jeśli lubicie kino z lekkim popierdoleniem.

ONA:

„High-rise” to film, który wybitnie dobrze zadowoli wielbicieli kina dziwnego, niepokojącego, przerysowanego. Mnie trochę męczył, ale oglądałam go, bo cokolwiek o nim nie mówić – jest intrygujący. Nie nazwałabym go produkcją „wciągającą” i „porywającą”, ale ma coś w sobie, co sprawia, że pomimo dyskomfortu – chcesz oglądać go nadal.

Na pewno to film, który jest bardzo pięknie zrealizowany. Trudno się też czepiać wykonania, zarówno tego aktorskiego, jak i technicznego. Oglądanie Toma Hiddlestona to przyjemność. Tu, na ekranie, towarzyszy mu m.in. Jeremy Irons czy Sienna Miller. Tylko nadal – ten film gniecie wątrobę podczas seansu. Zaczynasz się marszczyć i wykręcać twarz w jakimś niezbyt estetycznym grymasie. Mrużysz oczy, może nawet zerkasz na zegarek, ale zaraz wracasz do oglądania.

Kino dziwne ma swoje własne prawa, którymi się rządzi. Często w tej dziwności pojawia się ochota na więcej i więcej. Chcesz obejrzeć ten film po raz kolejny, bo może tym razem zrozumiesz go inaczej, bardziej. Cóż… Ja do „High-rise” raczej nie wrócę. Nie dlatego, że to dzieło złe, ale dlatego, że jest dla mnie zbyt – no właśnie – zbyt dziwne.

Zostawiam go fanom.