ONA:

Urodził się ponad siedemdziesiąt lat temu jako Robert Allen Zimmerman. Wystartował wraz z początkiem lat 60tych. Na scenie i poza nią wchodził w różne role, przybierając wiele pseudonimów. Ale do historii przeszedł jako Bob Dylan. Dla mnie ta postać jest filarem mojego gustu muzycznego. Po co mi odkrywanie nowych brzmień, nowych zespołów i wokalistów, skoro mam Freddie’go Mercury’ego, Micka Jaggera, Stevena Tylera i Axl’a Rose’a? Po co, skoro do snu koi mnie David Gilmour i David Bowie, a Jon Bon Jovi śpiewa mi tak, że potrafię się popłakać? Po co, skoro jest Bob Dylan, który słowami piosenek układa mi świat? To geniusz muzyczny, poeta i pisarz, kompozytor, którego nagradzano Grammy, Oscarem i nawet Pulitzerem. Ba, był nominowany kilkukrotnie do Nagrody Nobla. Artysta kompletny i ciągle płodny, bóg, zapisujący swoją ewangelię w mądrych i prostych słowach, które wystarczy zrozumieć.

 Szukając filmu na piątkowy wieczór, przeglądałam listę biografii, które chcę zobaczyć. Większość z nich mam już za sobą, ale wśród nich była jedna, do ktorej podchodziłam jak pies do jeża. Filmy „głębokie”, „alternatywne”, „inne” nie należą do mojego ulubionego gatunku, szczególnie po takim tygodniu, jaki mam za sobą. Zrobiłam sobie drinka i wzdychając ciężko odpaliłam „I’m not there”, czyli film, który składał się z kilku „wątków”, otoczonych jedną klamrą: Bobem Dylanem.

Dylan nie był jedną osobowością, która ot tak, po prostu stała na scenie i śpiewała. Na jego charakter składało się mnóstwo cech i w filmie Todda Haynesa zostały one zmaterializowane. Przyznam szczerze – myślałam, że to dzieło będzie inne. Że glówną rolę powierzono Cate Blanchett i tyle. A potem skołowałam się totalnie. Boba Dylana poza piękną Cate grał Christian Bale, Heath Ledger, Richard Gere, a nawet mały, czarnoskóry Marcus Carl Franklin. Nie chciałabym się za bardzo rozwodzić na temat poszczególnych elementów, składających się na całość, bo to nie o to w tym filmie chodzi. Każda sekwencja to pokazanie kolejnego muzyka, barda, twórcy, ale pod innym kątem. Ale niezależnie na którego bohatera patrzymy, widzimy jego „powierzchowność”, to mamy ciagle wrażenie, że to już było. Owszem, było. Jest, trwa nadal. Nadal tworzy, nadal daje nam cząstki siebie, zapisane w postaci kolejnych utworów. Niezależnie z którego kąta patrzymy na kolejnych bohaterów, widzimy przed sobą Boba Dylana.

Owszem, można się zakręcić w tej fabule, szczególnie gdy tak jak ja, przychodzi się na zajęcia nie będąc przygotowanym. Chcę oglądać film o jednym z moich ulubionych muzyków, a widzę małe murzyniątko, rzępolące na gitarze. Dopiero pojawienie się Blanchett, wystylizowanej na Dylana dało mi pewność, że nie pomyliłam filmów. A potem mnie olśniło, a konsternacja została zmieniona na zachwyt.

To dzieło warto obejrzeć, bo poza bardzo interesującym wykonaniem, jest przepełnione muzyką i to bardzo dobrą muzyką. To również jedna, wielka metafora, przepełniona mądrymi słowami, które nie mówią o niczym innym, jak o życiu. Świetnie zagrana, świetnie opowiedziana historia o życiu… Ponad wszystko.

Polecam! Dla fanów to pozycja obowiązkowa.

My weariness amazes me, I’m branded on my feet,

I have no one to meet

And the ancient empty street’s too dead for dreaming.