Narodziny gwiazdy – recenzja

Na Netflixie jest dokument o Lady Gaga. Bardzo przyjemny i ciekawy, pokazujący kulisy pracy i życia bardzo utalentowanej artystki. Trochę obdziera z magii to całe życie, które przepełnione jest blichtrem, brokatem i szampanem.

I właśnie w tym dokumencie, Gaga opowiada, że niedawno odwiedził ją Bradley Cooper i zaoferował jej coś nowego – rolę w jego filmie.

Trochę za dużo tego wszystkiego?

Bam. Minęło trochę czasu, a w kinach pojawił się ich wspólny film: „Narodziny gwiazdy”. I świat z miejsca, doszczętnie POPIERDOLIŁO. Nie było dnia, by nawet w newsach telewizyjnych i radiowych, nie było mowy o tym filmie. Radio non stop grało „Shallow” – ba, wykonała go nawet Maryla Rodowicz w stylu typowym dla siebie, czyli skazującym słuchacza, na jednocześnie wydłubanie sobie oczu i umieszczenie ich w przewodach słuchowych, bo w ten sposób nie widzieć, nie słyszeć. Gdy leżałam u mojej rzęsarki na 2,5 godzinnym zabiegu, kawałek ten potrafił lecieć 3-4 razy, a ja, z każdym kolejnym, byłam nie dość, że bliżej wylewu,, to jeszcze dalej od… seansu.

Nominacje, nagrody. Szał potęguje. Ploty, że Bradley i Gaga mają się ku sobie. Ten duet wykorzystuje to do granic jakiejkolwiek przyzwoitości, a już apogeum to Oscary. Jedni się zapowietrzają z oburzenia, inni – z zachwytu, a ja mówię sobie: obejrzę ten film, jak cały ten cyrk minie.

Minął.

Obejrzałam.

To dobre kino obyczajowe

To ciężki kawał kina, szczególnie, gdy pewne emocje są tożsame. Film jest naprawdę ładny, ciepły, brutalny. Budzi emocje, daje do myślenia. Bradley jest tu ohydny i odpychający, a Gaga – naturalna, piękna, taka „codzienna”. Nie można tej kobiecie odmawiać talentu. Jej głos jest przepotężny, a i w filmie radzi sobie świetnie, chociaż rola była mocno dramatyczna i wymagająca wiele.

Jack kiedyś był znaczącą gwiazdą country. Nadal ktoś tam rozpoznaje jego twarz, ludzie gdzieniegdzie jeszcze go kojarzą, ale to już dogorywa. Talent jest, ale jest też przepotężne uzależnienie od butelki. Z kolei Ally to nieoszlifowany diament. Dziewczyna stara się jak może, ma piękny głos, ale jej widzami są na ogół przypadkowi ludzie wpadający do klubu z drag queen.

Ale wtedy w tym przybytku pojawia się Jack. A Ally śpiewa „La Vie en Rose” tak, że wszystkim spadają kapcie.

Zaczyna się ich wspólna droga: Jack i Ally, talent, butelka, krzywdy, pretensje, nadzieje, powroty. I tak aż do finału, który mną pierońsko potrząchał.

Niemniej cieszę się, że z seansem poczekałam, aż kurz opadł.