Pewnego razu... w Hollywood - recenzja
Pewnego razu... w Hollywood - recenzja

Pewnego razu… w Hollywood – recenzja

Piekło zamarzło, a w niebie zrobili orgię. PiS odsunął się od władzy, a kościół oddał majątek dla biednych. Patryk Vega zaczął robić dobre filmy, a ja… no cóż. A ja wyszłam z nowego Tarantino mocno znudzona.

Przebierałam nóżkami, na wieść o tym filmie. W teorii – nie mogło pójść nic źle. Brad Pitt, Leonardo DiCaprio, Margot Robbie i ta historia! Niestety. Film mnie zanudził na maksa.

Były takie chwile

No dobrze, może nie na maksa. W 2 momentach byłam mocno wkręcona, ale umówmy się – jeśli film ma takie nazwiska, a hype zaczyna się dziać na kilkanaście miesięcy, to chyba mogę się czuć oszukana? Zawiedziona? Klimat filmu – rewelacyjny. Przepiękne kostiumy, scenografie, nawet ze dwa razy się zaśmiałam. „Polski” akcent w postaci pana Zawieruchy jest żenujący, ale o tym za moment.

Rick Dalton jest aktorem, który nie za bardzo wie co ze sobą zrobić. Niby jest popularny, ale zżera własny ogon, nie potrafi pozbyć się łatki, pieniądze mu nie śmierdzą, ale chciałby być kimś lepszym. Wiernie towarzyszy mu jego kaskader, Cliff Booth, który jest świetny w tym, co robi, ale ma szemraną przeszłość za sobą. No cóż, czasem po prostu trzeba zabić żonę, zwłaszcza, gdy pyskuje. W sąsiedztwie do Daltona mieszkają Polańscy. On – młody, europejski reżyser z wizją i jego żona – przepiękna Sharon Tate. Sielanka. Esencja Hollywood. Życie ze snów.

Dwie sceny filmu nie ratują

Nieco dalej, na pewnej farmie, żyje sobie grupa mocno wykolejonych hippisów, którymi dowodzi jakiś tam Charlie. My, znając finał tej historii, wiemy który to Charlie i co jego ekipa zrobiła…

Wszystkie te wątki cudnie się ze sobą przeplatają. W pewnym momencie, gdy Booth i banda Mansona są w tym samym miejscu i jest dość napięta atmosfera – uważam, że to najlepsza scena w całym filmie. Za to jedyna scena z Polakiem, która tak straszliwie była pompowana, polega na wypowiedzeniu przez pana Zawieruchę 4 słów. No ale grał u Tarantino. Nie mam prawa się czepiać i kpić. Ten film ogląda się z powodu Brada i Leonardo.

Chodzi o przemoc

Ale głównym bohaterem tego filmu, jest przemoc Tu o nic innego nie chodzi. Pada nawet w nim tekst, że telewizja karmi nas przemocą, ciągłymi morderstwami, strzelankami itp., więc co się dziwić, że ludzie mordują bez mrugnięcia okiem.

Tarantino wspaniale kręci konwencją. Sprawia, że chcemy się kumplować z bohaterami. Dba o te wszystkie detale i sprawia, że ciągle zastanawiamy się, kim inspirował się tworząc poszczególne kreacje.

Tylko mnie Quentin przyzwyczaił trochę do czegoś innego. Tak, miałam świetną muzykę i wspaniałych aktorów, ale miałam też poczucie okrutnie ciągnącej się fabuły. Finał? Świetny. Detale? Nawiązania? Easter eggi? Ogrom. Ale nudno, panie Quentin! Nudno!

Dwugodzinne zapoznanie z tematem i finał, który niby jest alternatywny. Już to raz mieliśmy.

Czekam na drugie podejście do tego filmu. Pierwsze… niezbyt udane. Nuda. Brak polotu. Zawód.

Pewnego razu… w Hollywood – recenzja