
Shitshow! – Charlie LeDuff – recenzja
Charlie LeDuff to pisarz specyficzny, który potrafi zniknąć na długi czas, nie dawać śladów życia, by potem wypłynąć z jakiegoś życiowego rynsztoku, gdzie zbierał materiały na artykuł lub książkę. Jego życie zmienia się za każdym razem, gdy bierze w swoje ręce nowy temat. LeDuff rzucił w diabły pracę w The New York Times, by pojechać od Detroit i rozprawić się z miastem duchów, które zastąpiło niegdyś prosperującą metropolię. Teraz wraz z małą ekipą przejechał się przez największy ludzki eksperyment społeczny i ekonomiczny, czyli przez USA. Co z tego wyszło? Shitshow!
Detroit to był początek
Recenzję książki „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” można przeczytać na naszym blogu. Jeśli o tamtej pozycji można było powiedzieć, że jest ciężka i czasami dołująca, to „Shitshow” doprowadza do depresji. Wszystko zaczyna się od pomysłu nakręcenia programu telewizyjnego „Amerykanie”, w którym to każdy napotkany przez ekipę LeDuffa mieszkaniec USA, może powiedzieć, co mu leży na wątrobie. Pomysł jest naprawdę zacny, bo jak wiadomo, w Ameryce nie zawsze jest tak dobrze, jak się nam wydaje. Co pięknie pokazują dwa filmy: „Out of the Furnace” oraz „Aż do piekła”. Żyjący w wielkich miastach Amerykanie, nie wiedzą, jak wygląda ich kraj znajdujący się za krawędzią ich kubka wypełnionego sojowym latte. Dla nich to odległa kraina, która przecież nie może się różnić od tego, co znajduje się za rogiem na 5-Alei.
Witaj wesoła przygodo
Okej, kłamiemy. Przygoda, którą serwuje nam autor, nie jest ani wesoła, ani optymistyczna, nie jest nawet w rejonach przepełnionych radością. To gorzka podróż do serca USA, które przestało bić i dawno już nie pompuje krwi do swoich żył i komórek. Tutaj marzenia i sny przeradzają się w koszmar i cierpienie, a trupy na ulicy są czymś normalnym. Cała historia opisana w książce pokazuje pewne aspekty amerykańskiego snu. Czasy „form ziro to hiro” już dawno minęły, a problemem USA nie są różnice rasowe, czy religijne, tylko pogoń za pieniądzem, która nie dotyczy maluczkich, ale tych na najwyższych stołkach. Bezkarni bogacze, właścicieli spółek, lobbyści i inni panowie w pomadach na włosach, drogich garniturach, którzy wierzą w odbudowę „Wielkiej Ameryki”.
LeDuff rusza tyłek w każde miejsce, gdzie coś się dziej i gdzie chujnia z grzybnią przeplatają się wzajemnie. Nie pyta on jednak o zdanie osób w krawatach, czy też młodych biznesmenów. On stawia na sól amerykańskiej ziemi, klasę robotniczą, rolników, małych przedsiębiorców, handlowców. Ludzi, którzy każdego dnia wstają rano, by tyrać po naście godzin. Najgorsze jest jednak to, że nawet ci, którym chce się zapierdzielać, nie zawsze mają taką możliwość. Widać to na przykład w Dakocie Północnej, gdzie podobno pod kolejnymi warstwami łupków był ocena ropy. Kiedy okazało się, że nowe złoża tylko czekają na wydobycie, do zabitej dechami mieściny zjechała się cała „śmietanka towarzyska i mleczko kultury”. Samotni faceci. Faceci, którzy starają się uratować dom przed licytacją komornika. Kolesie, którzy chcą ratować małżeństwo. Tylko problem jest taki, że tych facetów pojawiło się setki, tysiące. Kto najbardziej cieszył się na tę sytuację? Oczywiście hotelarze. Pokój w motelu potrafił kosztować 250 dolarów. Kurwa 250 dolarów pośrodku niczego, gdzie mieszkała jedynie grupa szukających pracy facetów, a wraz z nimi na krzywy ryj mieszkała nadzieja, że zmienią swój los. Gówno prawda.
Gnojówka w kranie
LeDuff dawno wyłapał pewną zasadę. Zwycięzcy piszą historię, ale to przegrani mają więcej do powiedzenia. Dlatego znajduje takie miejsca, w których przegrani są i chcą mówić. Odwiedzał fabryki i rozmawiał z ludźmi, którzy mogli stracić za swój niewyparzony język pracę, a czasem nawet i zdrowie. Znów opowiadał o Detroit, ale to miasto było dla niego ważne przecież z innych powodów. Przez trzy lata swojej pracy odwiedzał takie miejsca, z w których bieda zaglądała przez okna, policja nie pracowała w weekendy, a poziom nauczania był najniższy w kraju W jednym z takich miejsc, w kranie płynęła brązowa i śmierdząca jak gnój woda. Woda, której nie dało się pić bez posłodzenia jej. To cały chuj. Woda była zakażona, bowiem pochodziła ze skażonej rzeki, a wszystko dlatego, że lokalni włodarze stwierdzili, że zaoszczędzą trochę kasy i nie będą już ciągnąć wody z Detroit, a z rzeki. I co? Ludzie chorują, wody pic się nie da, a temat skrzętnie zamiatany jest pod dywan.
W całej książce znajdziemy ponad 20 takich historii. Opowieści zwykłych ludzi, którzy zostali zapomniani przez swoich wyborców, gdyż swój głos już oddali. Teraz mogą się po prostu pierdolić. Przecież ważne, że zgadzają się słupki popracia, statystyki, tabelki, oglądalność. Z całej opowieści wylewa się gorycz. Reportaże LeDuffa nie są pozbawione jego prywatnego komentarza, który jest kąśliwy, dosadny, bezpośredni. Ta druga Ameryka, której nie widzimy na ekranach telewizorów jest, jak upośledzone dziecko, którego wstydzą się rodzice. Zamykane jest z tyłu domu lub w pokoju na górze. Przecież nie możemy go pokazać naszym bogatym, szczęśliwym przyjaciołom. Prawda?