ONA:
Dr Alice Howland (Julianne Moore) to wykładowca na Uniwersytecie Collumbia – bardzo uznany, z wyjątkowym podejściem do swojej pracy. Prywatnie ma kochającego męża i 3 dorosłych dzieci. Wydawać by się mogło, że sukces, na jaki pracowała, zarówno na polu rodzinnym, jak i zawodowym – nareszcie przyszedł. I wtedy pojawia się on. „Ten Niemiec”. Alzheimer.
Jak to możliwe? Przecież Alice jest młoda – dopiero co skończyła 50 lat, a ta choroba dotyka starców! Przecież jest aktywna, bierze witaminy, biega, dobrze się odżywia. I ciągle ma ogromną werwę w umyśle! Ale czy na pewno? Rozkojarzenie, zapominanie słówek, problemy z orientacją… Coraz częstsze, coraz mocniejsze. Diagnoza lekarza nie dawała nikomu złudzeń. Co gorsze – zmutowany gen odpowiedzialny za chorobę – jest dziedziczny. Jak to powiedzieć dzieciom, że ich matka powoli zacznie ich zapominać, a oni sami – u progu dorosłego życia, całkiem możliwe, że też zachorują…
Alice dzielnie walczy ze swoją chorobą, podobnie jak jej rodzina. Są cierpliwi, wyrozumiali. Nawet żartują. Tylko Alzheimer to bezlitosna bestia, która każdego dnia bardziej o sobie przypomina. Kobieta będzie potrzebowała opiekunki. Ktoś musi z nią być cały dzień i czuwać całą noc. Skończy się praca, bieganie, spontaniczne wypady do lodziarni. Potem będzie jeszcze gorzej…
„Still Alice” to bardzo mądry, ale przy tym wstrząsający film o tym, jak jeden mały gen potrafi wydymać całe ciało, ba – całe ludzkie życie i do tego wcale nie jednej osoby. J. Moore zagrała brawurowo! Absolutnie w pełni zasłużony Oscar, bo jej kreacja wzruszała i dawała do myślenia. Zresztą, ten film to taka pigułka informacji na temat tej choroby – co się dzieje z ludźmi, który na nią zapadają. Moore swoją kreacją pochłonęła cały film i mimo, że aktorzy z drugiego planu: Alec Baldwin, Kate Bosworth i Kristen Stewart, dają radę, to i tak cała uwaga skupiona jest na Moore. Ta metamorfoza: z pięknej, aktywnej, inteligentnej 50-latki, w niedołężną, skołowaną, bezbronną kobietę, której największym sukcesem może być to, że zdąży do toalety.
Wybitnie dobre, dramatyczne kino, które potrafi wstrząsnąć i dać do myślenia.
ON:
Bardzo rzadko zabieramy “na warsztat” dramaty. Robimy tak dlatego, że wychodzimy z założenia, iż wystarczająco dużo złego spotyka ludzi na co dzień, aby jeszcze dołować się kolejnymi problemami. Kino ma nam dostarczyć rozrywki, a nie zmartwień. Czasem jednak zdarzy się, że w nasze ręce wpadnie film, który został wyróżniony za wyjątkową grę aktorską lub też scenariusz i wtedy niezależnie czy jest to dramat, czy komedia – oglądamy go, a następnie recenzujemy. Właśnie tak było z obrazem „Still Alice”.
Nagrodzona Oscarem Julianne Moore wciela się w postać Alice Howland, pani profesor, wykładowczyni na Uniwersytecie Columbia, która boryka się z codziennością. Jak każda osoba ma swoje problemy, czasem są one błahe, a czasem dość ciężkie, ale dzięki wsparciu męża i rodziny daje sobie z nimi radę. Pewnego dnia zaczyna zauważać, że zapomina pewne drobiazgi, że „traci” wyrazy, gubi drogę. Wszystko zwala na przemęczenie i zbyt dużą ilość obowiązków, ale gdy w pewnym momencie symptomy powtarzają się – kobieta decyduje się przejść do lekarza. Badania wykazują, że ma ona bardzo rzadką odmianę dziedzicznego Alezheimera. Nie dość, że ona jest chora, to jeszcze dolegliwość mogą mieć jej dzieci. Zaczyna się dramat całej rodziny. Po pierwsze dlatego, że Alice zapada na chorobę dość wcześnie i pomimo tego, że jest osobą aktywną i sprawną zaczyna „zapadać się” w sobie, po drugie – jej geny dadzą znać o sobie. Widzimy jakie mogą być kolejne stany tej choroby, co może się dziać z człowiekiem i jak ważne jest wsparcie bliskich, gdy my sami nie wiemy co się z nami dzieje.
Niewątpliwym atutem „Still Alice” jest Julianne Moore, która naprawdę zasłużenie otrzymała złotą statuetkę. Jej powolne oddalanie się od rodziny, próby walki z chorobą, które z góry skazane są na klęskę to tylko część tego, co możemy obserwować na ekranie. Trzeba przyznać, że niezły w swojej roli jest też Alec Baldwin, którego już dość dawno nie widziałem na ekranie. Nie dlatego, że nie grał, tylko dlatego, że nie interesowały mnie filmy z jego osobą. Ostatnia osobą, wartą zwrócenia uwagi, jest Kristen Stewart, która chyba chce zerwać z etykietką, jaką jej przyklejono dzięki „Sadze Zmierzch”. Niestety, laska ta ma cały czas ten sam wyraz twarzy. Jak Bella Swan wzdychająca do swojego Edwarda, szkoda.
„Still Alice” jest filmem spokojnym, ale bardzo dobitnym w swoim przekazie i na pewno warto chociaż raz go zobaczyć.