Suspiria – recenzja

Macie tak, że żałujecie pierońsko jakieś decyzji? Podejrzewam, że tak. Ktoś komuś pochopnie powiedział „nie” albo co gorsza – „tak”. Albo wybrał złą ofertę, pociągnął złą kartę. Jeszcze inna osoba zagłosowała na Korwina czy innego Kukiza… Albo ktoś… obejrzał „Suspirię”. Ale spokojnie, tę z 2018 roku. Ta pierwsza ponoć lepsza.

W szkole baletu

Wszystko zamyka się w murach pewnej szkoły tanecznej w Berlinie. Trafia tam amerykańska tancerka Susie (Dakota Johnson), a jej pojawienie się pokrywa się z zaginieniem młodziutkiej Patricii (Chloë Grace Moretz), także wychowanki szkoły. Susie robi ogromne postępy, a wszystko za sprawą dyrektorki placówki – Madame Blanc (Tilda Swinton). Pojawiają się nowe znajomości i przyjaźnie, ale to przecież horror, więc muszą zacząć się dziać rzeczy dziwne i niestworzone.

I bardzo, bardzo brutalne.

Świat krytyków podzielił się jak nigdy. Jedni kwiczeli w zachwycie, bo film kompletnie przekopuje poprzednią wersję, robią sobie z nią co chce, a drudzy mówili, że to filmowa grafomania.

I tak, jeśli o mnie chodzi, to przychylam się do drugiej opcji. Autorzy próbowali tu wcisnąć wszystko, co tylko się da. Artyzm, politykę, feministyczny matriarchat, znane twarze i Johnson, która za wszelką cenę chce przestać być „dupą od Grey’a”. Przerost dramaturgii jest nieznośny, zresztą, co ja gadam. Tu wszystko jest nieznośne i mam wrażenie – trwa bez końca.

Coś tu nie wyszło

Miały być czarownice, voodoo, szamańskie obrzędy, dzikość, a wyszła groteska najniższych lotów. Toż to nawet straszne nie było. Jedno jest pewne: firma, która podpisała kontrakt na dostarczenie sztucznej krwi – wygrała wszystko.