ONA:
Kiedy 23 listopada 1991 roku umierający Freddie Mercury wydał oświadczenie, że faktycznie jego test na HIV wyszedł pozytywnie, a on sam ma AIDS – potwierdził plotki, które od wielu miesięcy krążyły po całym muzycznym świecie. Dzień później już nie żył. Pokonało go grzybiczne zapalenie płuc, które było mocno powiązane z jego chorobą. Miał 45 lat. Był liderem jednego z najpopularniejszych zespołów, który dość solidnie namieszał w muzycznej historii tamtych czasów. Pięć miesięcy później jego koledzy z Queen, wsparci przez śmietankę innych muzyków i nie tylko, zagrali po raz ostatni. Bilety na ten koncert wysprzedały się w 2 godziny, chociaż wtedy jeszcze nikt nie wiedział kto poza Queen wystąpi, a samo wydarzenie stało się jednym z tych „ponadczasowych”. Dziś będzie emocjonalnie, ale mi – fance – ciężko zostawić uczucie w tyle w tym konkretnym przypadku. Dziś o koncercie Freddie Mercury Tribute, który odbył się 20 kwietnia 1992 roku na Wembley i o płycie, która wtedy została nagrana. Wszystko zaczęło się o godz. 18. Publiczność do czerwoności rozgrzewały różne kapele, w tym Extreme, w swoim mistrzowskim „Queen Medley”, a potem na scenie pojawiła się Elizabeth Taylor, która najpierw rzuciła żartem „Don’t worry, I’m not going to sing”, a potem dodała „We are here to celebrate the life of Freddie Mercury. An extraordinary rock star, who rushed across our cultural landscape like a comet shooting across the sky. We are here also to tell the whole world that he, like others we have lost to AIDS, died before his time.” Koncert dla Freddiego to było nie tylko wydarzenie muzyczne, ale przede wszystkim wydarzenie, które otworzyło ludziom oczy na problem AIDS. Do tej pory nazywano tę chorobę przypadłością gejów i ćpunków. Cóż, Mercury był i gejem (no ok, bisexem), i ćpunkiem – ale nie z dna, nie z brudnych melin – on był na szczycie. I spadł. Pieniądze z koncertu przeznaczone zostały na walkę z chorobą, powstała fundacja – The Mercury Phoenix Trust, która działa do dziś. Sporą część swojego majątku frontman Queen również zapisał na badania i walkę z tym, co go zabiło. I wybaczcie, że piszę to akurat dziś, ale dla mnie TO jest warte „wyniesienia na ołtarze”, chociaż Freddiemu wcale to nie jest/było potrzebne.
Ale do rzeczy, obraza czyiś uczuć religijnych wcale nie jest mi potrzebna. Na scenie obok Queen stanął Joe Elliott z Def Lepard i Slash, i razem brawurowo wykonali „Tie your mother down”. Potem zmiana: pojawił się założyciel i wokalista The Who – Roger Daltrey by dać widowni „I want it all”, ale zanim zaczął, Brian May z Tonym Iommi z Black Sabbath na dwie gitary dali czadu w intro m.in. do „Heaven and Hell”. Potem Zucchero zaśpiewał „Las palabras de amor”, bo kto do cholery zrobiłby to lepiej, niż on? Następnie na scenie pojawił się Gary Cherone, który kiedyś tam śpiewał w Van Halen, ale szerokiej publiczności znany jest jako „ten drugi” z Extreme. Sorry Gary, Nuno Bettencourt jest przystojniejszy. Nadal! „Hammer to fall” rozbrzmiało na Wembley, a mocny głos Cherone’go wspierała diabelska gitara od Iommi’ego. Kolejny kawałek to prawdziwa petarda. „Stone cold crazy” w wykonaniu Freddiego było fajne, ale to, co z tym kawakiem zrobił James Hetfield – poważnie – urywa dupę. Roberta Planta również nie mogło zabraknąć na tej scenie. Najpierw zaczął od fraz z „Innuendo” i „Thank you”, by potem ruszyć z kopyta z „Crazy little thing called love” – jak zobaczyłam setlistę i to nazwisko obok tego kawałka pomyślałam „Ni chu, chu, to nie przejdzie”. A jednak – wlazło jak pierwszy szot lodowatej wódki. Kolejny kawałek – „Too much love will kill you”, należał do Briana Maya i kolesia, który całą swoją karierę nazywany był piątym członkiem zespołu Queen – Spike Edney wspierał różne zespoły swoimi klawiszami czy gitarami. Poźniej Paul Young zaśpiewał „Radio Ga Ga”, a Seal, który wchodził właśnie na wyżyny swojej popularności – „Who wants to live forever” – piosenkę, która po pierwszym odsłuchu doprowadziła go do płaczu. Gdy na scenie pojawiła się Lisa Stensfield – tłum oszalał. Wokalistka w „I want to break free” pokazała klasę. Szkoda, że dziś jest praktycznie zapomniana. Potem kolejna perła „Under Pressure” w wykonaniu Davida Bowiego i Annie Lennox. Następnie do Bowiego dołączył Ian Hunter, Mick Ronson, Joe Elliot i Phil Collen by zagrać „All the young dudes” – tłum szalał! A po „Heroes” David odmówił modlitwę. 75 tysięcy gardeł zamilkło słysząc słowa „Ojcze nasz”… Następny set należał do George’a Michaela – „39” był energiczny, a „There are the days of our lives” – mój ulubiony kawałek Queen, zaśpiewany z Stensfield dalej łapie za serducho.
The days were endless, we were crazy, we were young
The sun was always shinin – we just lived for fun
Sometimes it seems like lately – I just don’t know
The rest of my life’s been – just a show
Tyle mi na ogół wystarczy…
A potem padły bardzo ważne słowa z ust Michaela: „I think a lot of people, not necessarily people who have anything against gay people, are probably taking some small comfort in the fact that although Freddie died of AIDS he was publicly bisexual. It’s a very, very dangerous comfort. (…) The conservative estimate for the year 2000 is that 40 million people on this planet will be infected by HIV, and if you think that those are all going to be gay people or drug addicts, then you are pretty well lining up to be one of those numbers. So please, for God’s sake and for Freddie’s sake, and for your own sakes, please be careful.”
Te słowa plus kolejny kawałek, który wykonał, do dziś są najczęściej „wspominanymi” momentami z tego koncertu. „Somebody to love” w jego wykonaniu było absolutnie brawurowe. Ale niestety, jego słowa „…be careful” nie znalazły poparcia i w jego życiu. Partner George’a również miał HIV, a jego śmierć na kilka lat wytrąciła Michaela z muzycznego tworzenia.
Na tym koncercie nie mogło zabraknąć Eltona Johna. Szczerze? Jak tak sobie myślę jaki by był Freddie, gdyby żył, wydaje mi się, że stałby się zupełnym przeciwieństwem Eltona z „tych” czasów. Podczas gdy John „przytatusiał” na całego, Mercury nadal byłby prawdziwą divą. Nadal w spandexie, z ciałem wyginającym się jak struna. Do Eltona należały dwa kawałki podczas koncertowego hołdu: razem z Axlem Rose dali czadu przy „Bohemian Rhapsody” – Elton dostojnie, siedząc za fortepianem, a Axl, jak to Axl – dziko, nieokiełznanie, skrzecząco. Wierzcie mi – to idealne połączenie. Drugi kawałek, który przypadł Eltonowi – „Show must go on” wypadł mega dramatycznie. Mój przyjaciel po odsłuchanie obu wersji powiedział mi kilka lat temu, że wersja Johna była „teatralnie przejęta”. Tak dokładnie było. Kiedy na koncercie leci ostatni kawałek z płyty „Innuendo” – musi zbliżać się nieuchronnie koniec. Tu – jeszcze zanim nastąpił finał, na scenę wkroczył ponownie Axl, w czerwonej bandamce, w białej ramonesce i gaciach, które bardziej przypominały majty, niż szorty. Hej Axl, tip na przyszłość dla Ciebie: jeśli koniecznie chcesz wystąpić w takim stroju – nie skacz tyle.
I finał. Nikt inny nie mógł zakończyć tego koncertu, tylko ona. Brian May przywitał ją słowami „I think there is, I know there is one person in the world that Freddie would be very proud to have stand in his footsteps tonight, and she’s here”. Nikt inny, tylko sama Liza. „We are the champions” należało do niej, ale podzieliła się tym kawałkiem z resztą wykonawców. A potem były brawa, uśmiechy, podziękowania…
Zauważcie, że utwory w tym koncercie tworzą całość, tworzą jakąś opowieść. Finał jest smutny, ale w tym konkretnym przypadku koniec stał się początkiem. Freddie za życia ciągle powtarzał, że nie chce być gwiazdą. On chciał być legendą. I wyszło mu to jak nikomu. Jego całe życie, jego geniusz i muzyczny dorobek, ba – nawet imprezy, które organizował, stały się legendarne. Ta historia się nie kończy…