Tomasz Makowiecki - Moizm - recenzja

Bardzo rzadko piszę recenzje płyty po jej pierwszym przesłuchaniu. Zdarzyło się to może dwa lub trzy razy w moim życiu. Dzisiejszy dzień rozpocząłem od masy maili, kilku telefonów i nie miałem za wiele czasu na słuchanie muzyki. Koniec dnia stał się spokojniejszy i odpaliłem Deezera, aby posłuchać czegoś, gdy będę pisał wpis na Marudzenie. W oczy wpadł mi Exclusive Deezera, nowa płyta Tomka Makowieckiego – „Moizm.

Tomasz Makowiecki – Moizm – recenzja

O Tomaszu wiem niewiele. Jeszcze mniej znam jego twórczość, która zupełnie nie pasowała do moich muzycznych klimatów. Mimo, że rockowo to nadal dla mnie jakoś nie tak. Minęliśmy się, może to i dobrze. Pamiętam, że gdzieś przewijał się czasem przez korytarze warszawskiej uczelni, a dziewczyny oglądały się za nim i wzdychały rozmarzone. Był ich współczesnym Sinatrą lub Marlonem Brando. Nigdy nie unosił się nad ziemią, nie lewitował nadęty sukcesem, jaki osiągnął w Idolu. To był nadal zwykły, normalny facet.

Kolejne płyty czy to solowe, czy wraz z “TMB”, pojawiały się na rodzimym rynku, a ja nadal nie zwracałem na nie uwagi. Jest nawet ogromna szansa, że nigdy ich nie ruszę. Gdzieś po drodze artysta bawił się razem z fenomenalnym Silver Rocket, które kopnęło mnie swoja „Teslą”, ale nadal było to za mało, aby sięgnąć po twórczość Tomka. Dziś nastąpił przełom. Gdy pierwszy raz puściłem trwające ponad 10 minut „Dziecko Księżyca” pomyślałem sobie: „Słucham polskiej płyty, która śmiało mogła być zagranicznym produktem”. Mamy bowiem do czynienia z albumem kompletnym, pełnym emocji i aranżacji, jakich brak na polskiej scenie muzycznej. „Moizm” Makowieckiego jest płytą fenomenalną.

Oddzielam grubą kreską jego dotychczasową karierę i patrzę na najnowszą płytę artysty jak na nowe, pierwsze dziecko. Jak sam powiedział „Czuję, że ta płyta jest najważniejszą rzeczą, jaką do tej pory zrobiłem. Najodważniejszą”. Myślę, że to prawda. Nie uważam się za muzycznego eksperta, ale od ponad 20 lat muzyka towarzyszy mi w najważniejszych chwilach mojego życia, płytoteka się rozrasta i pozwala na buszowanie wśród różnorakich gatunków. Jeśli pierwsze 2-3 minuty nowo słuchanego albumu potrafią mnie zainteresować, to daję mu szansę. Dzięki temu poznałem takie perełki jak „Wild Nothing” czy “LOWE“. W przypadku „Moizmu” nie potrzebowałem tych kilku minut, by wiedzieć, że trafiłem na „coś” wyjątkowego.

Płyta składa się z dziesięciu kompozycji, które w mniejszym lub większym stopniu wpasowują się w elektroniczne granie. Myślę, że trochę tutaj M83, trochę „srebrnej rakiety”, znajdzie się miejsce dla No-Man i Death In Vegas. Tomasz Makowiecki sam wyprodukował album i widać, że wiedział, czego oczekuje od krążka.

Moizm” jest muzycznym hołdem. To elektronika lat 80-tych w nowym wydaniu, odpowiednio przyprawiona i podana. Tomek wziął na warsztat dźwięki, które u innych są tylko tłem i zmalował własne muzyczne pejzaże. Co ciekawe w każdym z utworów możemy usłyszeć coś ze wspomnianego okresu. Np. w „What’s New In Heaven” wokal Makowieckiego przypomina mi wczesne poczynania Pet shop boys. Dodatkowo na płycie znajdują się „opowieści” – każdy, kto miał okazję posłuchać kompozycji to wie, o co mi chodzi. To minimalistyczne utwory praktycznie wypowiedziane, naładowane emocjami do szczytu możliwości. Cały album jest delikatny, ezoteryczny, zwiewny. Nie tylko pod względem muzycznym, ale także dzięki tekstom, które Tomkowi przygotowali najlepsi. Jeśli byśmy rozkładali je na elementy pierwsze to mamy wyjątkowy, opowiadający o miłości i związkach krążek. Nie są to słodkie ballady, ale bardzo dojrzałe kompozycje. Mówią one o prawdziwych uczuciach. Nie ma miejsca na szczenięca miłość, tutaj Love piszemy przez duże L.

Gdy teraz po raz kolejny raz słucham płyty Tomka, moja głowa napełnia się dźwiękami, które idealnie wpasowują się w nocne klimaty. „Moizm” to niedopałek papierosa, lekko tlący się w pustym pokoju, to szklanka ze śladem szminki, to pomięta pościel pachnąca seksem. Ale to także ciemne miasto z pustymi ulicami, gdzieś na pograniczach godzin, gdy kończy się noc, a zaczyna dzień. Jeszcze nie zmierzch, ale także nie kompletny mrok. W tej szarości okraszonej pojedynczymi światłami siedzimy my. W ręce drink na uszach słuchawki. Dźwięki brzmią inaczej, nikt nie rozprasza naszej uwagi. W ich akompaniamencie obserwujemy miasto, które budzi się do życia. Wiemy, że jeszcze mamy chwile dla siebie, bo o szóstej rano będziemy musieli dojść na nasz „Ostatni brzeg

„Moizm” jest fenomenalny!

Tagi: Tomasz Makowiecki – Moizm – recenzja, muzyka recenzja, marudzenie, blog popkulturowy, blog recenzencki, recenzje muzyczne