Yesterday - recenzja

Yesterday – recenzja

Danny Boyle jest dla mnie reżyserem-pewnikiem. Ładnie opowiada, ładnie kreuje. Z jego rąk gniotki nie wychodzą. Na ogół. „127 godzin” i „Steve Jobs” bardzo lubię i cenię. „Trainspotting” – wiadomo, żaden inny film tak nie zachęca do grubego ćpańska, jak ten. „28 days later” – super. Wtem siedzę sobie w kinie i pojawia się trailer. Najnowszy film Danny’ego, tym razem mocno muzyczny i mocno Beatlesowy. No proszę państwa, mamy oczko! Przecież to brzmi wprost idealnie. Filmy muzyczne – lubię. The Beatles – bardzo nawet.

Startujemy! Przecież nic złego nie może się wydarzyć, right?

Hmmm… No i obejrzałam. I serio, jest mi dość trudno powiedzieć, czy ten film był spoko, czy nie. Bo w nim nie było nic złego. Ale nudził przestraszliwie. I super było posłuchać jednego utworów Wielkiej Czwórki z Liverpoolu, ale… cholera, taki band zasługuje na coś spektakularnego, jak „Bohemian Rhapsody”, a nie na cholera wie co.

Jack Malik (Himesh Patel) chce śpiewać. Ma ładny głos, potrafi grać, ale to ciągle nie jest jego czas. Piosenki, które komponuje, są… no dupiate. Ale nie poddaje się. A gdy się poddaje, to obok ma Ellie (Lily James) – swoją największą fankę, menadżerkę, która zawsze mu sprzedaje kopa motywacyjnego na rozpęd.

Jack ma wypadek. Wjeżdża w niego autobus. I w tym samym momencie na całym świecie jest awaria prądu. Jack się budzi, nie ma zębów, obok łóżka za to jest Ellie i po czasie koleś odkrywa to, że jest JEDYNĄ osobą, która zna The Beatles. Dla całej ludzkości ten zespół nie istniał, a Lennon i McCartney, Harrison i Star to jakieś nazwiska-krzaki. Ha! No tylko debil by olał taką okazję, prawda? Przepiękne, mądre, ciekawe piosenki, które pokochał cały świat i kocha nadal miałyby zniknąć?

Świat staje na głowie

Życie głównego bohatera zmienia się w moment. Nieśmiałe wywiady, podrygi na scenie, a potem odzywa się do niego sam Ed Sheeran. Tuż za nim kroczy krwiożercza i przerabiająca wszystko na miliony dolarów pro-menago, Debra. Zaczyna się istne szaleństwo…

A potem podczas konferencji prasowej ktoś w tyle stoi z zabawkową żółtą łodzią podwodną w ręku… Czyżby? Czyżby ktoś jeszcze wiedział, a cała – ekspresowa – kariera, będąca jakby nie było falsyfikatem – pójdzie się „gonić”? I nie zapominajmy, że film ten określany jest jako „komedia romantyczna”, więc musi jeszcze wypłynąć element miłosny!

To nie jest kino biograficzne. To fikcja. Zabawna, urocza, momentami nawet ciekawa. Jest tu kilka autentycznych elementów, trochę nostalgii, ale to tyle. Jest sporo miotania się głównego bohatera. I jest trochę zbyt długo. Przyciąć nieco ten film, jak rozdwojone końcówki i będzie fajnie. Na raz, ale ten jeden jedyny raz może być przyjemny.

A w drodze powrotnej do domu darłam się do „Hey Jude” jak szalona!