ON:

Zastanawiałem się, jak zacząć opisywać książkę magiczną, która łączy jednocześnie dziesiątki wątków i postaci, dzieje się w wielu miejscach jednocześnie, pomimo tego, że w różnych czasach. Jak zabrać się do dzieła, które ma około sześciuset stron, a każda z nich to swoista rozprawa ze współczesnym światem wschodnim i zachodnim? Minął tydzień od chwili, kiedy postanowiłem napisać recenzję „Szatańskich wersetów”. I jestem w tym samym miejscu, w którym byłem tydzień temu i nadal nie za bardzo wiem, dokąd zawiedzie mnie droga, którą postanowiłem pójść.

Książka ta ukazała się w Polsce po raz pierwszy w 1992 roku. Śmieciowe wydanie, sprzedawane na ulicznych straganach, stworzonych z rozkładanych stolików i starych polowych łóżek. Rynkiem rządził wtedy KAW, a dobrych książek było jak na lekarstwo. CIA Books wydało „Władcę Pierścieni”, a niejakie Phantom Press po raz pierwszy na nasz rynek wrzuciło „Szatańskie wersety”. Młode pokolenie nie pamięta, jak wydawane były wtedy książki. To inne czasy. Płaciło się jak za zboże, a dostawało towar, w najlepszym przypadku, średniej jakości. Wszystko klejone beznadziejnym klejem, kartki często wypadały, a okładki pozostawiały wiele do życzenia. Wystarczy dodać błędy w tłumaczeniach i w druku, i mamy ówczesny polski rynek wydawniczy. Książka Rushdiego leżała często koło innych dzieł, nie do końca politycznie poprawnych. Kofta wspominał, że „Main Kampf” tulił się grzbietem wraz z „Wersetami”. O zgrozo, co za ironia. Twór Hitlera, walczącego ze sztuką zdegenerowaną, którego oddani ludzie palili książki na stosach, obok dzieła, w wielu krajach prawie zakazanego, publicznie palonego i na którego autora ajatollah Chomeini wydał wyrok śmierci za rzekome bluźnierstwo – karma to dziwka.

Statystyczny polski czytelnik lat 90-tych nie za bardzo wiedział: „O co do cholery chodzi z aferą wokół tejże książki?” Raczkowaliśmy na kulturalnej i gospodarczej mapie Europy i świata. Jeszcze do końca nie otrzepaliśmy się z gorzkich prochów lat 80-tych, wkroczyliśmy lewą nogą w nowe dziesięciolecie i zastanawialiśmy się co możemy robić. Po raz pierwszy okazało się bowiem, że w portfelach mamy pieniądze i możemy je wydać, ale nadal świat zewnętrzny był dla nas swoistą zagadką. Wystawiliśmy nos poza mur naszego domu i wciągaliśmy zapachy zachodu. Fukuyama trąbił w swoim eseju, że po upadku komunizmu koniec człowieka i naszego świata jest bliski. Kowalskiego nie obchodziło to za grosz, wyrwał się z więzów „czerwonej zarazy” i ma daleko wymysły zaślepionego nią Azjaty. Tym bardziej nie interesowały nas problemy wyznaniowe. Polska – kraj katolicki: mamy jednego boga i on nam wystarczy. Dlatego książkę Rushdiego traktowano jako swoistą ciekawostkę, bo co nas obchodzą problemy jakiegoś Hindusa z Allahem. No i jaki związek mają Hindusi z Allahem, bo to przecież zupełnie inne „klimaty”.

Trzeba było 25 lat aby pewne rzeczy stały się dla nas oczywiste. Wydarzenia z 11 września 2001 roku przedefiniowały znaczenie słowa terroryzm. O ironio USA, zawsze szukały swojego zewnętrznego wroga i otrzymały go w sposób krwawy i brutalny. Na mapie świata pojawia się Islam, uzbrojony w wiarę, fanatyków, AK47 i całą masę materiałów wybuchowych. Po tych latach sięgając ponownie po „Szatańskie wersety” widzimy szerszy obraz, perspektywę z Nowym Jorkiem w tle. Szaleństwo, a może współczesne, wschodznie krucjaty? Ale czy tylko o Islam chodzi?

Autor wspomina o kryzysie tożsamości, to także swoista satyra na zamieszkującą w Anglii liczną społeczność imigrantów rodem z Półwyspu Indyjskiego. Jak pisał w eseju „Ojczyzny wyobrażone”: „Jesteśmy Hindusami, którzy przekroczyli martwą rzekę, muzułmanami, którzy jedzą wieprzowinę. I w rezultacie – zgodnie z moim rozumieniem chrześcijańskiego grzechu pierworodnego – staliśmy się już trochę Zachodem. Nasza tożsamość jest jednocześnie zwielokrotniona i okrojona. Czujemy się niekiedy tak, jakbyśmy siedzieli okrakiem na dwóch kulturach, a niekiedy – jakbyśmy spadli z obydwóch niczym z dwóch stołków. Choćby jednak grunt był tu najbardziej niestabilny i niepewny, wciąż jest ziemią dla pisarza urodzajną”.

W „Wersetach” ten kryzys ujawnia się bardzo szybko, bo już na samym początku. Przerwana wybuchem samolotu podróż jest swoistą metaforą. Czyż nie każdy z emigrantów przeżywa coś takiego? Tysiące mil do raju, a na miejscu BUM! Wszystko trafia szlag. Różnice kulturowe, wyznaniowe, językowe. Świat zachodu jest przecież inny. Tutaj ludzie nie musza chcieć rytualnego uboju, Amerykanin daleko ma to, że w swoim kraju mogłeś tłuc żonę do upadłego, a skoro jesteś na nowej ziemi, przyjmij tutejsze zasady. Niestety, nie udaje się to wielu z podróżujących do „nowego świata” emigrantów, a ich frustracja przeradza się w agresję.

Według słów Rushdiego samolotem mieli lecieć Dżibril Fariśta gwiazda, kina bollywoodziego oraz Saladyn Ćamća, człowiek o tysiącu i jednym języków, posiadający cudowny wręcz talent do dubbingu. Lot AI-420 dla wielu miał skończyć się tam wysoko w chmurach, ale nie dla nich. Eksplozja, z której nie mieli prawa wyjść żywi, staje się dla nich krokiem milowym. Upadek, a może zejście na ziemię wprost z nieba, to wprost symboliczna scena. Fariśta uważa się bowiem za Archanioła, który zstąpił z niebios, by głosić wole Pana, Saladynowi rosną rogi oraz kopyta i przeistacza się w szatana. Obaj panowie, a może powinienem powiedzieć istoty, zaczynają swoistą podróż, która prowadzi ich do Londynu opisywanego oczami emigranckich społeczności. Zupełnie innego niż tego, który przedstawiał Hanif Kureishi w „Buddzie z przedmieścia”. Różnica charakterów obu mężczyzn uwidacznia się na każdym kroku i nie zawsze to, co wydaje się wysłannikiem Boga, musi nim być, a szatan nie  jest sprawcą złego.

W tej ezoterycznej, magicznej, lecz mieszającej się z rzeczywistością powieści, kluczowe są wydarzenia z VII wieku naszej ery, odnoszące się do proroka Mahunda (postaci wzorowanej na Mahomecie), któremu objawienie przynosi schizofreniczny Dżibril Fariśta w postaci anielskiej. To jedno z wielu nawiązań do Allaha i jedne z wielu powodów, dla których nad karkiem Salmana zawisnął miecz walczący z innowierstwem.

Minęło 25 lat od czasu pierwszego wydania tego dzieła. „Szatańskie Wersety” trzymam w ręku po raz drugi w swoim życiu. Tym razem mam do czynienia z książką, a właściwie księgą, wydaną przez Dom Wydawniczy Rebis. Czarna okładka obłożona złotą obwolutą prezentuje się wyjątkowo. Widać, że mamy do czynienia z czymś więcej, niż tylko dziełem pisanym. To kultowa i zakazana jednocześnie powieść, przez którą straciło życie wiele osób. Czy warto przeczytać „Wersety”? Tak, nawet dla samego hołdu dla tych, którzy oddali życie, aby pojawiło się jej pierwsze wydanie, ale ostrzegam jest to lektura ciężka i trudna w odbiorze.