ON:

Kiedy w ’97 roku wraz z Krzyśkiem i Michałem ruszyliśmy tyłki do „Kina Zorza” w Rzeszowie, to nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że ta wycieczka wiele zmieni w postrzeganiu przez nas współczesnego kina grozy. Ciemne kino dodaje +50% do odczuwanych przez nas doznań. Emocje jakie przeżywamy, szczególnie na horrorach, są o wiele większe niż wtedy, gdy ten sam film oglądamy na domowej kanapie. Wtedy wybraliśmy się na „Ukryty wymiar”, nie do końca wiedząc, co nas czeka. Znaczy wiedzieliśmy, że idziemy na thriller sci-fi, ale nikt z nas nie wziął pieluchy – to był błąd.

Wtedy to pierwszy raz od lat 80-tych, kiedy jako gówniarz zobaczyłem „Aliens”, miałem ochotę zamknąć oczy oczekując na kolejne sceny. Pan Paul W.S. Anderson stworzył obraz z klimatem tak ciężkim, że ciemność wprost wypływała z ekranu i łączyła się z tą, która panowała w kinie. Ten raczej średniego kalibru reżyser, mający na swoim koncie kolejne „Residenty”, na początku swojej kariery dowalił z naprawdę grubej rury. Uzupełnieniem jest naprawdę dobra obsada (demoniczny Sam Neill oraz charyzmatyczny Laurence Fishburne) oraz fantastyczna ścieżka dźwiękowa, przy której pracowali Michael Kamen oraz panowie z „Orbital”. Wrzucenie tego wszystkiego do kotła z taśmą filmową doprowadziło do powstania dzieła niepokojącą przerażającego.

Wszystko zaczyna się w 2040 roku, kiedy to prototypowy statek „Event Horizon” wyrusza w swój pierwszy rejs. Nie jest dane dotrzeć mu do celu podróży, gdyż znika z radarów i nikt nie potrafi znaleźć jego szczątków. To zdarzenie, uznawane za jedną z największych tragedii podboju kosmosu, na długo zostało w pamięci ludzkości. Mija siedem lat i na radarach pojawia się „statek marnotrawny”. Szybko zebrana ekipa ma za zadanie dotrzeć do pojazdu i sprawdzić co stało się z załogą. Wyprawa składa się z kilku osób, a każda z nich – jak to w takich filmach bywa – jest specjalistą w innej dziedzinie. Nigdy bowiem nie wiadomo, kto będzie potrzebny podczas misji ratunkowej. Grupą śmiałków dowodzi Miller (Fishburne), to facet, który ma za sobą wiele misji i nie obawia się kolejnej. Poza tym będzie robił wszystko, aby jego ludzie wrócili bezpiecznie do domu. Odnalezienie dryfującego statku nie było zbyt skomplikowane, a sama procedura cumowania to kaszka z mleczkiem. Nic też nie zapowiada, że po wejściu na okręt komuś coś będzie zagrażać. Wskoczenie w skafandry pozwala zbadać zakamarki ogromnego „Event Horizon”. Niestety, nikogo nie ma na pokładzie. Gdzie podziała się cała załoga? Co się z nimi stało? Pomoc w rozwikłaniu zagadki może przynieść zniekształcone nagranie z dziennika kapitańskiego. Wpierw pojedyncze wyrazy, a później całe zdania ujawniają całą prawdę o tym, co się wydarzyło na pokładzie ogromnego statku. W kulminacyjnym momencie przyjdzie nam zobaczyć, co spotkało załogę okrętu.

Anderson znalazł balans pomiędzy poszczególnymi elementami tego obrazu. Nie ma tutaj dłużyzn, mogących spowodować, że widz przestanie wciskać palce na poręczy fotela. Każda scena jest przemyślana i odpowiednio umiejscowiona w scenariuszu. Dla mnie to jeden z klasyków sci-fi obok „Obcego” czy „Łowcy Androidów”. Obowiązkowa pozycja do lubiących kino grozy dziejące się w bezkresnym kosmosie. Warto.

ONA:

Tydzień temu świętowaliśmy 50-kę taty i gdy impreza miała się już ku końcowi, TVN zaproponował nam film. Ja pewnie przeszłabym obok niego zupełnie obojętnie, za to Dawid nie dosyć, że zalał nas falą wspomnień (a miał już zdrowo podlaną dupę), to jeszcze stwierdził, że musimy go obejrzeć, najlepiej teraz, zaraz, już. O czym mowa? O filmie „Ukryty wymiar”, który został wyreżyserowany przez speca od kina „nie mojego” (Paul W.S. Anderson), na podstawie scenariusza ówczesnego debiutanta (Philip Eisner). Czy to w ogóle może mi się spodobać?

Rok 2040. Statek Event Horizon (polska wersja: „Horyzont Zdarzeń”) mknie przez nasz układ słoneczny z misją zbadania granicy systemu. Gdzieś w okolicach Neptuna dzieje się coś dziwnego i machina ginie w nieznanych okolicznościach. Mija 7 lat. Ekipa badaczy, dowodzona przez kapitana Millera (Laurence Fishburne) otrzymuje ściśle tajne zadanie: mają wyjaśnić co do kur#% stało się na Horyzoncie. Dlaczego? Bowiem po tylu latach statek jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności zaczął nadawać sygnały. Wyprawie towarzyszy twórca statku, doktor Weid (Sam Neill). Gdy tylko odnajdują zaginioną maszynę, ich statek ulega awarii, więc muszą wejść na drugi pokład. Oni jeszcze nie wiedzą co tam zastaną, ale jedno jest pewne, wiadomość, którą poprzednicy pozostawili nie napawa zbyt wielkim optymizmem. A ja, za każdym razem gdy słyszałam „Liberate tuta me ex infernis”, miałam totalną gęsią skórkę.

Ten film jest fenomenalny! Co prawda nie byłam absolutnie przerażona, jak to ostrzegał mnie Dawid, ale fakt – siedziałam jak na szpilkach. Produkcja jest świetna, przepełniona tajemniczym klimatem, który nie jest wypełniony nadzieją, a grozą. Zło czai się wszędzie, a piekło ma realną formę. Do tego wszystkiego dodajmy ciągłe halucynacje bohaterów, by nas, widzów skołować do utraty tchu. Powtórzę to raz jeszcze: ten film jest fenomenalny! Jest w nim coś z „Obcego”, coś z „Coś”,  ale to trochę inny rodzaj „kupy”, w którą wdepnęli dwoma nogami i po same uszy bohaterowie. Są durnawe momenty, których w tego typu produkcjach jest na pęczki i przy których fizycy muszą rżeć jak ja przy komediach z Sandlerem, ale kto by się przejmował bykami w scenariuszu, jak cała reszta urywa głowę bynajmniej nie z powodu dekompresji. Takie powinny być horrory zawieszone wysoko nad naszymi głowami, w samym środku kosmosu. Film jest ciekawy, wciąga i trzyma za gardło do samego końca, jest brutalny i krwawy. Jak ktoś ma problem z widokiem krwi lub brakiem różnych organów, to polecam mu jakąś fajną komedię, bo na pewno nie „Ukryty wymiar”. Hardcorowe sceny są autentyczne, a tajemnica wciąga swoją mrocznością. Pierworodna wersja filmu została okrojona z bardzo ciężkiego kalibru, by w ogóle wejść do kin.

Jak na technologię sprzed 16 lat można śmiało stwierdzić, że nawet da się to oglądać! Zarówno jeśli chodzi o scenografię, jak i o umiejętności aktorów, ale co tu dużo mówić – i Neill i Fishburne to nie byle leszczyki.

Fajne, mocne kino. I nie dziwię się, że siedemnastoletni Dejw wyszedł z kina sparaliżowany własnym strachem.