ONA:
To była najbardziej oczekiwana przeze mnie premiera, odkąd do kin z impetem weszło „Die hard 5”.
Jestem ogromnie wdzięczna Dawidowi, że wkręcił mnie do superbohaterskiego kina, bo zanim to zrobił, w moim umyśle siedział wyłącznie Batman (1, 2, 3). A tu się okazuje, że jest i całkiem udany Spiderman, są Avengersi, którzy mnie zachwycili i jest i on – Tony Stark, czyli najbardziej bezczelny heros współczesnego kina. Iron Man jest zupełnym przeciwieństwem swoich kumpli po fachu. Ale jest równie skuteczny, co cała reszta bandy, stworzonej przez Marvela czy inne DC. Zakochałam się w nim totalnie. Jest piekielnie inteligentny, zawadiacki, jest przepełniony sarkazmem, cynizmem i wrednym humorem i – co jest najlepsze w tym wszystkim, jest osadzony w ciele Roberta Downey’a Jr. Dziękuję, więcej mi do szczęścia i pełnej satysfakcji nie jest potrzebne.
Po pierwszej i drugiej części, po Avengersach, przyszła kolej na ostatnią odsłonę przygód Iron Mana, wykreowanego przez RDJ. Co prawda ma on kontrakt na jeszcze jedną produkcję z całą bandą od Marvela, ale równie dobrze może być tak, że będzie to ostatni film o tym superbohaterze. I to będzie prawdziwa tragedia. Ja rozumiem, że żaden aktor nie chce być zaszufladkowany, ale RDJ jak nikt trafia do widzów jako Iron Man. Te filmy i jego przygody jako najsprytniejszego detektywa mogłabym oglądać bez przerwy. I tym razem też sikałam pod siebie.
Zacznijmy od retrospekcji. Sylwester 1999 roku. Tony baluje ze swoją świtą, w ręce „wpada” mu urocza pani naukowiec, Maya (Rebecca Hall) i przypadkowo poznaje zgeekczałego do granic przyzwoitości Aldricha (Guy Pearce). Wystawia go i od razu wiemy, że pan blondas prędzej czy później zapragnie zemsty. Jeszcze nie wiemy jakimi metodami, ale coś się kroi. Mijają lata… Tony Stark vel. Iron Man żyje sobie ze swoją oblubienicą, kobietą stworzoną do garsonek – Pepper (Gwyneth Paltrow), w ich wypasionym domku na przedmieściach. Mówiąc „domek” mam na myśli gigantyczną, naszpikowaną technologią i ładnymi meblami hawirą, a „przedmieścia” to wyłączona z ruchu część Miami, nad wielką skarpą, z widokiem na bezkres oceanu. Takie tam – typowe gniazdko dla dwoje. Ale coś dziwnego się z nim dzieje. Często wpada w odmęty własnej, pokręconej psychiki, łapie go panika z byle powodu, nie potrafi spać, a jak już zaśnie, to męczą go koszmary. I coś czuje w kościach. Czy takie zachowanie jest godne superbohatera? Żeby „uspokoić” skołowany umysł, godzinami siedzi w swoim laboratorium, konstruując kolejne kombinezony. Ma już ich niezłą armię i aktualnie pracuje nad prototypem modelu 42. Idzie mu różnie. Ciągle jego myśli krążą wokół strachu o to, co jest dla niego najważniejsze – czyli o ukochaną Pepp.
W tak zwanym „między czasie” świat wstrzymuje oddech. Jakiś psychol z przerostem ego – Mandaryn, (Ben Kingsley) bawi się w gówniarza z lupą nad mrowiskiem. Co jakiś czas gdzieś coś wybucha, a jego to bardzo bawi. Teraz celuje w dosyć wypasioną mrówę – w USA. Iron Man początkowo ma to w dupie. Ma swoje problemy na głowie: jego stany lękowe, kłopoty z Pepper oraz z Markiem 42. Mandaryn, jak każdy terrorysta, siedzi w ukryciu i „zdalnie” steruje kolejnymi akcjami, a Stark z niego pokpiwa. Zaczął interesować się tym tematem dopiero, gdy w podobnym ataku ucierpiał jego kumpel – Happy (Jon Favreau). Wychodząc od niego ze szpitala, nieco lekkomyślnie podaje za pomocą mediów swój adres domowy, zapraszając wroga do siebie. Rozlega się dzwonek – Tony otwiera, a tam nie ma terrorysty, tylko Maya! A chwilę później jak nie jebnie, jak nie pierdzielnie! Atak rakietowy z powietrza w mig przeradza jego fortecę w gwiezdny pył. Maya i Pepper ratują się, a Tony pikuje w otchłań oceanu. Oczywiście, nic się mu za bardzo nie dzieje, ale musi zacząć przez chwilę pożyć w ukryciu. Ląduje kilkaset kilometrów od domu, w jakieś zapyziałej dziurze. Tam poznaje małego Harleya. Tam też w zwykłej, oldschool’owej szopie próbuje postawić na nogi swój kombinezon i tam też następuje atak nietypowej gromady Mandaryna. Tyle, jeśli chodzi o spoilerowanie. Dalej mamy jeszcze kilka ciekawych momentów, poznamy lepiej Mandaryna i Aldricha, dowiemy się nieco o „wybuchowej broni”, która nie zostawia za sobą śladów. W kilku momentach pojawia się Iron Patriot, który wraz z Iron Manem stoczył epicką finałową walkę (imo trochę za długą).
Niestety, musieliśmy iść na wersję CzyDe. Od czasu „Avatara” mam solidną awersję do tego typu zabaw, bo po jakieś godzinie zastanawiałam się, czy rzygać do butelki, czy do kubka przez słomkę. Nie lubię, nie podoba mi się to, ale w „Iron Manie” te efekty nie były jakieś takie bardziej. Nie mam zbyt dużego doświadczenia w tym temacie, ale one były albo bardzo nijakie i wręcz niezauważalne, albo epicko-zajebiste. Oglądało się dobrze.
Trójka nie odstaje znacząco od dwóch poprzednich części. W dalszym ciągu ogląda się to świetnie. Mogłabym się przypierdzielić, że jest przewidująco i czasami ciągnie przegadaniem, ale po co – moją ulubioną częścią jest dwójka i tyle. Natomiast, jeśli faktycznie ma to być finał przygód – to będę załamana.
Jeśli macie ochotę, przeczytajcie też reckę Grześka.
ON:
Po wczorajszym seansie „Iron Mana 3” mogę spokojnie powiedzieć, że obejrzałem godną, chociaż słabszą od poprzedniczek, kontynuację przygód Starka. Nowa odsłona przygód „żelaznego człowieka” zachęcała nas do siebie epickimi trailerami, trochę jednak tej epickości brakło w samym filmie. Może trochę przez brak spójności, może przez niską kategorię wiekową, a może po prostu przez zbyt wysokie oczekiwania, jakie postawiłem temu dziełu i nie do końca otrzymałem to, co chciałem.
Od razu chcę poinformować, że trzecia odsłona przygód milionera w żelaznej zbroi nadal jest pełna akcji, nie brak jej widowiskowości i ogląda się ją naprawdę dobrze. Tony jednak się zmienił, z zimnego drania stał się bardziej empatyczny, a doprowadziła do tego kobieta, czyli Pepper. Mniej już mamy tego cynizmu i chłodu, co nie oznacza, że nie dochodzi do konfrontacji pomiędzy sercem kobiety, a rozumem mężczyzny. Problemy wynikają przede wszystkim z charakteru Starka oraz jego stanów lękowych. Tak, dobrze czytacie, ten twardziel zaczyna mięknąć i stawać się coraz to bardziej ludzki. Obawa przed utratą swojej ukochanej, jakieś przeczucie, że coś wisi w powietrzu, doprowadza go do bezsenności i pracoholizmu. Kolejne godziny spędza w laboratorium, a jego jedynym towarzyszem badań jest Jarvis. W czasie gdy nasz ekscentryczny bogacz boryka się z własnymi problemami, w biurze zarządzanym teraz Pepper pojawia się niejaki Aldrich Killian. To taki gogusiowaty facet, którego Tony spotkał w 1999 roku w Genewie i tam też wystawił go do wiatru. „Wtedy stworzyłem demony” – mówi Stark, gdy wspomina tę historię. Nikt nie spodziewał się, że z zakompleksionego, mało atrakcyjnego nerda, wyrośnie diablo inteligentny naukowiec, potrafiący zmusić ludzki mózg do rzeczy niemożliwych. Ukochana „blaszaka” odrzuca propozycję finansowania badań Aldricha, a ciekawskiemu Happyemu, (awansował do rangi szefa ochrony) bardzo nie spodobał się żigolo oraz jego szofer. Na własną rękę postanawia sprawdzić, co tu jest grane. „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła” mawiają. Ochroniarz przekonał się o tym na własnej skórze, a wybuch, którego był świadkiem, można było nazwać małym piekłem. Za tym atakiem kryje się niejaki Mandaryn, złoczyńca z Dalekiego Wschodu. Nie przebiera on w środkach, aby rzucić amerykańską demokrację na kolana. Gdy najbliżsi z otoczenia Iron Mana zaczynają cierpieć, ten nie przebiera w środkach, aby ukarać winne osoby. Po wyjściu ze szpitala, w którym leży Happy, wpada na niego banda reporterów, nalegają oni aby wypowiedział się w temacie ataków przeprowadzanych przez Mandaryna. Jego reakcja jest bardzo emocjonalna i w bardzo krótkim czasie doprowadza do kontrreakcji, a ta do całkowitego zniszczenia domu bogacza. Dzięki ogromnej dawce szczęścia i technologii nikt nie ginie, ale Iron Man znika na jakiś czas z pierwszych stron gazet. Zupełnie przypadkiem „ląduje” w miejscu, gdzie miał miejsce poprzedni atak podobny do tego, w którym ucierpiał Happy. Bez kombinezonu i swoich gadżetów będzie musiał dojść do tego, kto za tym wszystkim stoi.
Film ogląda się naprawdę bardzo dobrze, fantastyczny jest Ben Kingsley, grający Mandaryna. Jego epizod w posiadłości jest przekomiczny. Widać także, że pomimo zakończenia „trylogii”, pozostawiono sobie furtkę na kontynuację. Warto zwrócić uwagę, że w film wpleciono wątki z pierwszych Avengersów, a Aldrich wspomina w jednej ze scen Thora. Miłe.
W kinach pojawiła się wersja „czyde”, która jakoś spektakularna nie jest. Szczerze powiedziawszy nie jestem fanem tego rozwiązania i przy dłuższych seansach po prostu się męczę. Myślę, że 2D także dało by spokojnie radę, a i bilety na seans byłyby trochę tańsze.
Jest dobrze, ponieważ nareszcie kino na podstawie komiksów, nabiera charakteru. Widowiskowość, efekciarstwo i trzymające się kupy (choć nie unikające błędów) historie, pozwalają fanom na chwile relaksu nie tylko na kanapie z komiksem w ręce, ale przed ekranem z miską popcornu. Gratka dla każdego fana.