ON:

Jeszcze kilka lat temu nie powiedziałbym, że moje kroki zawiodą mnie na Śląsk. Wiadomo, tutejsze dziewczyny mają najgorętsze serca, czego Paulina jest najlepszym dowodem. Katowice nie są mi jakoś ogromnie znane, ale z pewnymi miejscami miałem już okazję się „zaprzyjaźnić”. Podobnie jest ze śląską gwarą, nie łapię wszystkiego, ale po dwóch latach rozmowy górniczej rzeszy, nie są mi takie bardzo obce. Właśnie w tych „blokowych” realiach Katowic, przepełnionych emerytowanymi pracownikami „gruby”, znudzoną młodzieżą i walczącymi o „czystą Polskę” łysymi panami rozpoczyna się historia, która wyszła spod pióra Jakuba Ćwieka.

Ten pisarz młodego pokolenia, ba – młodszy ode mnie o dwa lata facet, który zasłynął „Kłamcą”, postanowił na warsztat wziąć miasto, które znane było mu bardzo dobrze z lat jego studyjnej nauki. W końcu to Katowice „zachęciły” go kulturoznawstwem. Pisząc o mieście, które znasz i pisząc o nim umiejętnie, możesz być pewny, że przekonasz do siebie przynajmniej część jego mieszkańców. Ja do Katosów mam 60 km, a Ćwiek zauroczył mnie niemiłosiernie.

Na osławionym osiedlu Tysiąclecia żyje sobie spokojnie, bo we własnym muzycznym świecie, Ryszard Zwierzchowski. Facet w wieku więcej niż średnim, którego jedyna córa (jedyna, o której istnieniu wie, i która się do niego przyznaje) siedzi gdzieś za Wielką Wodą. Tam wychowuje wraz z mężem Davidem ich dzieciaki. Rychu mieszka więc sam, pije browarki, pali fajki, gra na ukochanej gitarze i odpoczywa. Można powiedzieć, że jest swego rodzaju pasożytem społecznym. Ale czy tak jest naprawdę? Jego życie minęło w odpowiednim dla niego tempie, składało się ono z kolejnych imprez, koncertów, kobiet, butelek wódki i innych używek. Tak się pan dobrze zakonserwował, że mimo swoich lat, nadal budził pewien respekt, a u kobiet – hmmm potrafią im przy nim zmięknąć kolanka. Nasz bohater nie imał się na co dzień jakimś konkretnym zajęciem. Niby szukał pracy, ale każda rozmowa kończyła się w podobny sposób. Nie dla tego, że nikt go nie chciał przyjąć, ale dlatego że on po prostu nie chciał być przyjęty do roboty. Kolejna „załatwiona” tym razem przez córę  praca okazuje się totalnym niewypałem, no cóż – mówi się trudno. Poza córką nasz bohater ma tylko jednego przyjaciela, ale takiego na śmierć i życie i taką przyjaźń można osiągnąć tylko jak nalejesz komuś w kwiatki na balkonie. Alojz, bo o nim mowa, to podstarzały, emerytowany górnik, który jest tak „śląski”, jak tylko może być. I tak naprawdę opowieść zaczyna się już po tej rozmowie o pracę, gdy Rychu wrócił do domu, wyciągną przed blok leżaczek, obok niego położył kilka piwek, pod ręką ukochany „fenderek” i bezchmurne śliczne niebo nad jego osobą. Jeszcze tylko telefon od córy, której trzeba się wytłumaczyć dlaczego nie mógł przyjąć zaproponowanej pracy i… DUP!!! Światło zgasło, a stary rockers obudził się kilka godzin później w szpitalu, gdzie dowiedział się od Alojza, że pizdnął go piorun. Nie trzeba było wiele czasu, by okazało się, że to zdarzenie zmieniło więcej w życiu Ryska, niż by się wydawało. Trzeba dodać, że na scenie pojawiają się nowi bohaterowie, w tym niejaki Benjamin z UK oraz dziwna „sekta” z Krakowa, do którego przeniesie się później akcja opowieści.

Książkę Ćwieka czyta się jednym tchem, naprawdę. Opowieść o starym rockmenie rozwija się dość szybko i potrafi zaciekawić. Autor nakreśla kolejne postacie w sposób wręcz genialny. Kawałek opowiadający o spotkaniu „Blachy” i jego kumpli z parą zakochanych potrafiła mnie rozśmieszyć do łez. Tok myślenia tego bezmózga jest wprost wyjątkowy. No i nie zapominajmy o głównym bohaterze, którego podejście do życia jest wyjątkowe, co potwierdzają jego wspaniałe komentarze. Takich smaczków w książce jest więcej i wystarczy je tylko wyłapać. „Dreszcz” jest dobry, to polska fantastyka z górnej półki.