ONA: Dawid z obłędem w oczach czekał na nową część sygnowaną nazwiskiem Bourne’a. Ja tak sobie. Jeden z punktów, dla którego w ogóle brałam się za oglądanie tych filmów, czyli Matt Damon, w tej ekranizacji nie występuje, więc po co? Ale pojechaliśmy do kina, obejrzeliśmy i ponad tydzień zabieraliśmy się do napisania recenzji. W końcu zmobilizowaliśmy się na tyle, żeby coś skrobnąć.
Właściwie, na co można liczyć, podczas takiego zabiegu? To jakby z filmów o Batmanie wywalić Batmana, jakby zamienić agenta 007 na 008, jakby legalną blondynkę przerobić na brunetkę. Co z tego, że większość bohaterów zostaje, jak cała kwintesencja znika. Do tego autorzy filmu próbowali za wszelką cenę upchać wszystkie możliwe wątki, momenty i szczegóły, doprowadzając do stworzenia pizzy, która jest jednocześnie owocowa, mięsna i vege. słowo charakteryzujące ten film to PRZESYT. Każda scena mogła być śmiało skrócona. Jak już tak odcinamy kupony od Bourne’a, to było trzeba robić to dokładniej. Pościg na końcu zmaltretował mi umysł, bo wiał nudą. Co z tego, że był ponoć spektakularny i w ogóle łał, jak ja ze znudzenia zaczynałam liczyć fotele i ilość facetów na sali, którzy mieli łysinę czołową. Nuda, niedosyt, dużo akcji, ale żadnego napięcia. I wątek kiełkującej miłości w tle. Za dużo.
A o co właściwie chodzi? Główny bohater, który w żadnym stopniu nie sięga Mattowi D. nawet do pięt, bierze udział w kolejnym tajnym rządowym projekcie. Tym razem nazywa się on Outcome i jego głównym celem jest stworzenie wyjątkowych agentów. Jak to robią? Szkolenia, obozy, próby i przede wszystkim zabawy w laboratorium, z komórkami i specjalistyczną aparaturą. I tak Aaron Cross dostaje dwa nowe chromosomy, jeden odpowiedzialny z siłę, drugi za inteligencję. Jak można się spodziewać, Outcome dość szybko zostaje zamknięty, a agenci mają zostać zlikwidowani. No cóż, umierają w różnych śmiesznych okolicznościach, bywa. Aaron jest jednak szczęściarzem. Ciągle udaje mu się przechytrzyć agencję, dzięki różnym sztuczkom. A to ucieka z chatki, która 3 sekundy później jest rozwalona na atomy, a to karmi wilka swoim czipem i z zwierzaczka robi się morka plama, a to zestrzelił samolot, takie tam. Oczywiście, ma amnezje, nie wie kim jest i co się z nim dzieje. W między czasie w laboratorium jest strzelanina, przeżywa tylko jedna lekarka, piękna Marta. Nie może się jednak nacieszyć życiem, bo agencja na nią już też wydała wyrok. Ale pojawia się Aaron – to oczywiste. I tak razem uciekają. A ściga ich nie byle kto, bo sam Edward Norton (jedyna przykuwająca uwagę postać w tym filmie). Czy na końcu będzie happy end? Owszem, po trwającym milion pińcet minut pościgu, mamy piękną scenę z maślanymi oczami Rachel Weisz, wpatrzonymi w Jedemy’ego Rennera. Love is in the air.
Co bym nie napisała o poprzednich częściach, były one mimo wszystko naturalne. Całość sprawiała wrażenie rzeczywistej. Bourne owszem, był maszyną do zabijania, robił to za pomocą długopisu, czy co mu tam wpadło pod ręce, ale nie było zbędnych efekciarskich efektów, które jakże mocno wypłynęły w części czwartej. Podejrzewam, że i tak dużo osób pójdzie obejrzeć to dzieło, zrobione za 90 dużych baniek. Meh jeszcze większy, niż po poprzednich częściach.
ON:
Dziedzictwo Bourne’a mógłby mieć podtytuł „Stracone możliwości”. Szkoda, że reżyser (scenarzysta poprzednich filmów o Jasonie) Tony Girloy nie wchłonął, podczas swojej pracy z reżyserami trylogii, trochę ich geniuszu. Przez to dostajemy przydługą, zbyt wolno rozkręcającą się historię starszego “brata” Jasona, którego „rodzice z Outcome” (taki kolejny Black Briar) chcą się pozbyć. Nie chcę się nad tym filmem pastwić, bo było by to z mojej strony bardzo niesprawiedliwe. “Dziedzictwo” bowiem jest samo w sobie całkiem zjadliwe. To taki dobrej jakości kotlet, który chciał być pysznym stekiem. Nawet część zalet owego steka ma.
Dlaczego uważam, że jednak nie jest idealnie? Ponieważ trylogia Bourne’a podniosła poprzeczkę naprawdę wysoko i kolejny film z serii powinien być jeszcze lepszy, niż poprzednie. Niby mamy „myślącego” za siebie agenta Aarona Crossa, który wydaje się być lepszy niż jego poprzednicy. Facet włóczy się po zaśnieżonych terenach górskich gdzieś w USA lub Kanadzie i pobija rekordy sprawnościowo-wytrzymałościowe. Pobija je drastycznie, bo o dwa dni. W czasie tych ćwiczeń łyka zielone i niebieskie pigułki, mające wpływ na jego rozwój fizyczny i intelektualny. Po ciężkich godzinach w dziczy, wreszcie schodzi w niższe rejony, gdzie czeka kolejny z agentów, u którego się melduje i oddaje próbki krwi.
W tym samym czasie, gdzieś na czterech różnych krańcach świata, reżyser chce połączyć wszystkie wątki, jakie widzieliśmy w poprzednich filmach. Mamy więc Panią Landy, wystawioną do wiatru przez CIA. Pokazane jest laboratorium, w którym badani są inni uczestnicy programu, poznamy pracującą w nim młodą panią doktor Martę Shearing, która „zbiera i analizuje” próbki z kolejnych uczestników tajnego projektu rządowego. Będziemy mieli okazję zobaczyć jak pracuje nowa osoba od gaszenia pożarów w „firmie”. Mowa oczywiście o Ericu Byerze zagranym przez Edwarda Nortona – swoją drogą nie pasującego mi do tego filmu. Koniec końców zobaczymy jak w ciągu kilku chwil podejmuje się decyzję, na skutek której ginie kilkadziesiąt osób, które są niewygodne dla sprawy.
Jedną z takich osób będzie oczywiście nasz Aaron, który po próbie zamachu na jego życie (pozdrowienia dla dronów bojowych), zbiera tyłek z zimnych terenów i zaczyna szukać pomocy u jedynej znanej mu osoby, czyli Pani doktor Shearing. Wyczucie ma idealne, gdyż jego niespodziewane odwiedziny ratują jej życie. Co dalej? Dalej zaczyna się Bourne.
No ale trochę za długie, trochę za wolne na początku filmu i trochę napchane wszystko do jednego gara. Można zobaczyć. Ale jeśli ktoś nie widział wcześniejszych, może sobie odpuścić, bo wszystko co najlepsze w serii już było nam dane.
