Capitan Marvel – recenzja
Kiedy Thanos pstryknął w palce i zaczęli proszkować się kolejni superbohaterowie, skrzyżowałam palce i powtarzałam „Teraz Iron Man!”, no ale… Nie wyszło. Superzłoczyńca z moszną zamiast brody pozbył się Lokiego (spoko), ale śmierć Visiona, Groota, Dr Strange’a i na końcu Nicka Fury’ego mnie do łez doprowadziła!
Jak można zostawić Cpt. Amerykę (nuda, ale z brodą), Thora i najbardziej irytującego MNIE od lat – Iron Mana. Black Widow? Serio?! Przecież ona niczym fajnym się nie zajmuje, a jej super siłą jest chyba wyłącznie wytrzymywanie w tym ciasnym wdzianku. Także czekam, czekam mocno, na Endgame, bo zastanawiam się jak twórcy wybrną z tego pierdolnika i czy faktycznie nieżywi pozostaną nieżywymi, czy magicznie wstaną z martwych, jak Super-Man czy Jezus z uniwersum biblijnego (nie przepadam, nie polecam, 2/10).
Ostatnie sceny z Infinity War. Nick, zanim stał się kupką marasu, wysyła dziwnym pagerem wiadomość. I już wiemy, że zaraz pojawi się ONA.
Czy Cpt. Marvel jest odpowiednikiem Wonder Woman? Nie wiem, może, jak dla mnie – nie. Bohaterki łączy tylko to, że są kobietami. Wonder Woman była świetna, ale – przysięgam – Cpt. Marvel jest takim wymiataczem, że głowa mała i naprawdę mam spore podejrzenia, że ani Thor Bez Oka, ani Brodziaty Ameryka, ani przemądrzały Iron Man nie zrobią porządku z Thanosem, tylko właśnie Ona – Carol Danvers. Kapitan Marvel.
Od pierdoły zacznę: ostatnie sceny w Infinity War mnie rozochociły na maksa, a potem pojawiły się trailery do filmu i miałam ogromne, wewnętrzne meh. Nic ciekawego. No ale wylądowałam w kinie i jestem prawdziwie zachwycona. Ten film, ta bohaterka, dowcip, Samuel, historia, muzyka – wszystko! Dla mnie ten film nie ma wad!
Fabuła jest pokrętna. Dwa razy zaliczyłam niezłe zaskoczenie i chociaż próbowałam przeskoczyć w czasie o kilka scen i próbować rozszyfrować zapędy scenarzystów – nie wyszło. To właśnie te zwroty sprawiły, że bawiłam się wybornie! Film ma mega świetny klimat – lata 90. na całego. Widać to w ubraniach, w muzyce, w zachowaniach, w detalach. Niezbyt często słychać „Come as you are” Nirvany w filmach, a jednak – tu było! Poza tym, jako wielka fanka Jacksona – byłam dosłownie zachwycona tym, jaki on tu jest, chociaż jestem przekonana, że „typowy motherfucker Jackson” pasowałby tu jeszcze lepiej.
Kilka razy kwiczałam.
Dosłownie. Raz – tylko ja, co sprawiło, że pół sali kinowej zerkało na mnie. Profilaktycznie też zaczęłam się rozglądać. Nie było tu na siłę wpychanego feminizmu, a Brie Larson jest po prostu zwykłą dziewczyną, z którą można się bez problemu utożsamiać. Jest zadziorna, sarkastyczna, uparta i cwana. Serio – super.