ONA:
Nie uwierzycie – film ze stajni Stephanie Meyer zaproponował do obejrzenia Dejw. On będzie przeinaczał całą historię, że niby nie, ale owszem. Po prostu któregoś dnia strzelił: „Ej, a może obejrzymy Intruza?” Dla niego, fana sci-fi, kosmitów i innych takich to była kolejna pozycja do poznania. Kiedy jednak zderzyłam go z brutalną rzeczywistością pt. „Konkubencie, to film na podstawie powieści baby od Zmierzchu” to mu trochę rura zmiękła. Jak babcię kocham – tak właśnie było!*
Nie będę rozwijać nie wiadomo jakich poematów na temat fabuły, bo każdy bajt przeznaczony na to idzie na marne. Zarówno książka, jak i film to kino dla nastolatek i tylko dla nastolatek. Każda inna osoba dostanie wysypki i wpadnie w szał mniej więcej w połowie, kiedy uzmysłowi sobie, że lepiej już nie będzie, a gorzej na pewno. Saga „Zmierzch” i w wersji papierowej, i tej na dużym ekranie okazuje się być produkcją zachwycającą, gdy zderzymy ją z tą grafomanią, popełnioną najpierw przez Meyer, a potem przez tego samego kolesia, który dał nam „Pana życia i śmierci”, czyli pana Andrew Niccola. Nie mogę w to uwierzyć. Po twórczyni książek o wampirach i wilkołakach można spodziewać się wszystkiego, ale nie tego, że napisze coś fajnego, z sensem i logicznym układem. Ale Niccol strzelił mnie w pysk już samym faktem, że w ogóle się za to zabrał. Ale wiecie, jest popyt, jest podaż. Skoro saga „Zmierzch” okazała się strzałem w dychę, szczególnie pod względem sprzedaży i marketingu, to naturalną koleją rzeczy jest to, że kolejna produkcja z tej samej obory powinna również gwarantować sukces murowany. Niestety, jest o wiele gorzej, niż można się spodziewać. Meyer ma taki sznyt, że w roli głównej obsadza młodą kobietę, nastolatkę, która wchodzi w dorosłe życie i od razu dostaje solidnego kopa. Bella wylądowała w nowej rzeczywistości i nie mam tu na myśli tylko przeprowadzki do małego miasteczka na końcu świata, a Melanie jest jedną z niewielu osób, które po inwazji kosmitów wciąż należy do rasy ludzkiej. Ale ma pecha, ponieważ szybko i ona przeistacza się w obcego, z hipnotyzującymi, błękitnymi oczami. Jej rozdarcie polega na tym, że jej człowieczeństwo nie zostało jeszcze pogrzebane i te dwie strony ciągle ze sobą walczą. Tragedia, po prostu tragedia.
Jeśli coś oparte jest na złej powieści, na jeszcze gorszym scenariuszu, to nic temu nie jest w stanie pomóc. Ani fajny reżyser i scenarzysta, ani obsada z popularnymi nazwiskami. Nic. „Intruz” to kino, które zabija. Jest jak 10 lat jarania trawy bez przerwy – robi z mózgu galaretowatą papkę, która przelewa się przez palce. Ten film nie ma ani jednego solidnego punktu zaczepienia. Nie wiedziałam, czy to co widzą moje oczy jest jakąś parodią, zgrabnym pastiszem, czy oni są serio zaangażowani do tej produkcji. Poza wątkami stricte sci-fi, mamy na siłę wepchnięte historie miłosne, dramaty egzystencjalne, które są bardziej egzemowe, niż emocjonalne, a wszystko zanurzone jest w ogromnej i wszechogarniającej nudzie.
Ciężko mi to zderzyć z pisarskim pierwowzorem, bo jedyną osobą, która czytała „Intruza” i którą znam jest 16-latka, a wiadomo jak to z nimi. Ona pewnie powie, że było fajne, bo główna bohaterka jest rozdarta pomiędzy dwoma kolesiami i dwoma wersjami siebie. To takie typowe.
I na koniec dwa apele.
Pierwszy: panowie, jeśli Wasza kobieta zaproponuje seans zmierzchopodobny, a przecież tych filmów było aż pięć, to zgódźcie się. Pośmiejecie się z błyszczącego Edka, z Dżejkoba z czołem bardziej i z Belli i jej mimiki godnej otwieracza do piwa. W międzyczasie możecie z pasją drapać się po worku, chociaż ja uważam, że w ramach podzięki dla swojej kobiety – bo w końcu nie wybrała „Intruza” – powinniście namalować na jej paznokciach jakiś kwiecisty wzorek (to proste, wystarczą kolorowe lakiery i wykałaczka). Pamiętajcie: Zmierzch > Intruz. Proste?
Drugi: Szanowna Pani Meyer, nie ma szans kobieto, że to w ogóle przeczytasz, dlatego powiem Ci to prosto w monitor: WAL SIĘ. Zacznij piec ciastka, malować płoty, prowadzić erotycznego bloga dla znudzonych kur domowych, ale już nigdy w życiu nie siadaj do pisania powieści, bo trzepiesz kasę na robieniu ludziom krzywdy. To jakby kraść wodę i leki z transportów humanitarnych w Afryce albo jakby być handlarzem broni, narkotyków, nieletnich. Mem „Still better love story than Twilight” powinien mieć zmieniony tytuł na The Host.
*) Ok, właściwie to on zrezygnował z tego pomysłu, ale ja go podchwyciłam, więc wina jest obustronna.
ON:
Kiedyś:
Pewien facet zobaczył w telewizji zajawkę filmu sci-fi. Ten koleś, ponieważ kochał wszystko, co nie z tego świata, co ma coś wspólnego z fantastyką, pomyślał: „O, jakiś thriller science-fiction! Muszę go obejrzeć!”. Minęło kilka dni. Ten sam facet otrzymał informacje, że obraz, który go zainteresował, jest na podstawie prozy Stephanie Mayer. W jego mózgu zaświeciła się czerwona lampka – to był znak ostrzegawczy, ostrzeżenie! Całe szczęście instynkt samozachowawczy zadziałał odpowiednio i dzieło Andrew Niccola wylądowało w szufladce „omijać szerokim łukiem”.
Teraz:
Ten sam facet siedzi przed otwartym edytorem tekstu i właśnie pozbierał z ziemi swoje zęby. Wiecie, co wyreżyserował pan Niccol? Powiem wam, a później zapłaczecie razem ze mną. Zacznijmy od początku – „GATTACA”, „Lord of War” i całkiem zjadliwy „Wyścig z czasem”. Dodatkowo napisał scenariusz do „Truman Show”. Mamy wiec cztery dzieła, z czego trzy są naprawdę fantastyczne. Ja się pytam: „Gdzie do jasnej cholery byli rodzice, kiedy Andrew tworzył gniota zwanego Intruz”? Jeśli pod ręka byłby jego ojciec lub matka, to na pewno dostałby w ryj na opamiętanie, a wiele istnień ludzkich zostałoby ocalonych. „What has been seen can’t be unseen” – niestety.
Pomysł:
Film powstał na podstawie powieści pani Maye. To ta sama, która ma na swoim koncie sagę o błyszczących w słońcu wampirach, którzy zamiast krwi ssą fiuty. Za czasów mojej młodości był „Dracula”, pojawił się animowany „Arucard”, były także wampierze z powieści Anny Rice i genialny Regis od Sapka. No ale okej, czasy się zmieniły, wampiry też. Musą być EMO, jak współczesna młodzież. Autorka wbiła się idealnie w trend i szybko stała się sławna. Nie mam pojęcia czy „Intruz” powstał przez „Sagą zmierzch”, czy po niej, ale to nie ma znaczenia. Tym razem mamy do czynienia z najeźdźcami z kosmosu. Istoty są jakimiś amebowatymi stworkami, które przez nacięcie na szyi wnikają do ludzkiego organizmu i przejmują nad nimi kontrolę. Mamy wspólną świadomość i wspomnienia, a ludzka dusza lub jak to zwać zanika albo na stałe zostaje uwięziona w ciele. Gdzieś to już słyszałem, ale gdzie?. Ja się pytam, jak pierwsza ameba wniknęła do człowieka? Jak to coś użyło skalpela, aby naciąć szyję żywiciela? Takich pytań mam więcej, ale pewnie nikt nie potrafi na nie odpowiedzieć. Podobno książkę czyta się jednym tchem – podobno. Jeśli jesteś amerykańskim nastolatkiem i nie miałeś nigdy w ręku Dicka, Carda, Clarke’a, to na pewno tak jest. Była kiedyś „Wspólnota” z Walkenem, obraz genialny i jednocześnie w pewien sposób przerażający. Jeśli najdzie was na inwazję w podobnych klimatach, to polecam. No jeszcze „Inwazja pożeraczy ciał” też miała podobne założenia.
Quo Vadis?:
Po łacinie znaczy – dokąd idziesz? Zastanawiałem się gdzie chcieli nas zaprowadzić twórcy dzieła, o którym dziś szkrobię te kilka słów. Chciałbym znać odpowiedź, gdyż nie potrafiłem jej znaleźć podczas seansu. Wrzucono do worka wiele stylów i gatunków, wymieszano je łapami Andrew Niccola, podpisała się pod tym Stephanie Mayer (jest producentką tego filmu) i wrzucono to coś do kin. Melanie, opanowana przez obcego, przeistacza się w „Wagabundę”, która ewoluuje w Wandę. Jako inna istota przybywa do komuny walczącej z kosmicznym najeźdźcą. Ponieważ został w niej element ludzki, to nie zostaje zlikwidowana i zaczyna żyć wraz z normalnymi ziemniakami (mieszkańcami ziemi). Zakochuje się jednym facecie, ale ludzka część kocha innego. Obie osobowości miotają się w środku, aż do finału. Na jej tropie jest „kosmitka” tropiciela, która za punkt honoru postanowiła sobie jej schwytanie. Na końcu się okazuje, że najeźdźcy nie są tacy źli, i wystarczy ich ładnie poprosić, a opuszczą ludzkie ciała. No do jasnej cholery. Czy tylko ja czuje się dymany bez mydła? Co to kur.. jest? W ślepy zaułek twórcy zapędzili się na samym początku tej historii i nie wiedząc co zrobić, zaczęli biegać w koło by ostatecznie odgryzźć sobie własną łapę. Byzydura!
Zalecenia:
Unikać jak ognia, Rumuna pod stacją PKP, Cygana z dywanem i patelnią i tirówki z grzybem.