Późno obejrzałam „Coco”. Miałam totalnie nie po drodze do kina, gdy szturmem wszyscy chodzili na tę animację. No ale skoro nie było ani jednej osoby, która nie piała z powodu cudowności tej historii, to było trzeba nadrobić.
Coco – recenzja
I… No ja nie piałam. Podobała mi się, byłam mocno zaangażowana, ale ani jakoś wybitnie mnie nie bawiła, ani nie wzruszała. Była mocno poprawna. Niczego mi nie urwała. To tak w skrócie.
Mały Miguel pragnie rozwiązać pewną tajemnicę sprzed lat. Wszystko przez to, że bardzo chciałby być muzykiem, ale rodzina mu nie pozwala. Ma robić buty i być grzeczny – to tyle. A on chce grać i śpiewać na scenie… I ewidentnie coś go pcha do tego. Tylko jak to zrobić? Przeciwstawić się rodzinie? Robić coś potajemnie?
I tak się składa, że Miguel odkrywa jak sobie poradzić. Po prostu musi przejść do krainy zmarłych, pozałatwiać kilka spraw, rozwiązać kilka tajemnic i wtedy wszystko będzie po jego myśli.
Paradoksalnie przejście do świata nieżywych było najmniejszym problemem. Nie, Miguel nie jeździł na motorze, nie ćpał, nie robił żadnych yolo-rzeczy. Meksykańskie święto Dia de Muertos sprzyja pewnym wydarzeniom. Chłopiec zanim się zorientował, był już wśród swoich przodków, którzy od dawna nie żyli. I tu poznał pewną tragiczną i smutną historię miłosną, która mocno wpływa na jego życie, bo przez dawne wydarzenie – teraz wszyscy zabraniają mu robić to, co kocha. I nie, nie jest to robienie butów.
Niewątpliwy plus, to sama historia, trochę „ośmielanie” tematu śmierci i tego wszystkiego, co obejmuje. Podejrzewam, że dla wielu – w tym i dorosłych, bajka ta jest wręcz terapeutyczna. Kolejny plus to osadzenie fabuły w Meksyku. Totalnie inna kultura, przepiękna tradycja, feeria kolorów, muzyka, która sprawia, że ciało samo domaga się tańców.
Każdy, kto opowiadał mi o „Coco”, był zachwycony. Moja mama wróciła z kina zapłakana. Trzydziestoletni faceci mieli mokre oczy… A ja? Ja obejrzałam i podczas seansu w mojej głowie krążyła myśl „A jakby tak zrobić krewetki z mango, na mleczku kokosowym? A z reszty zrobić pudding z tapioki?” na zmianę z „Cholera, trzeba przemalować biuro”. Mnie totalnie nie porwała fabuła. Ba, rozpracowałam ją za szybko, więc w pewnym momencie baja zaczęła mnie nudzić. To albo znak, że po prostu jest dość prosta albo ja już mam za dużo lat, by oglądać animacje.
Jednak absolutnie nie odradzam, wręcz zachęcam, by siąść rodzinnie przy tej historii, powspominać krewnych, których już z nami nie ma i oswajać dzieciaki z tematami, które i tak nikogo z nas nie miną.

