ONA:
„Życie biurowe” to film, który oglądałam z zawieszoną miną. Zaraz Wam opowiem dlaczego…
Po pierwsze – w roli głównej w tym filmie gra Robert Livingston – średniopółkowy aktor, którego ja zapamiętałam tylko i wyłącznie z jednej kreacji. W którymś z sezonów „Seksu w Wielkim Mieście” grał kolejnego faceta Carrie Bradshaw – pisarza Jacka Bergera. I uwierzcie mi – wiem co mówię, znam się na tym, dwa lata w tym robiłam – z wszystkich męskich bohaterów tej produkcji Jack Berger był najbardziej wkurzający, irytujący. Podsumowałabym go jednym słowem: pizda. A jakbym miała dodać do tego przymiotnik, dołożyłabym: rozhisteryzowana. Nie potrafię patrzeć na Livingstona przez inny pryzmat, niż właśnie postaci, którą wykreował w moim ulubionym serialu. Po drugie – strasznie męczyła mnie fabuła. Jakoś za cholerę nie umiałam tego poskładać w jedną całość, nie wspominając już o tym, że do teraz nie wiem który wątek był najważniejszy. Chodzi o to, że Peter Gibbons (R. Ribingston) ma aktualnie w życiu pod górkę. I prywatnie, i zawodowo jest słabo. Jego dziewczyna nie jest z nim fair – no puszcza się szmata, a w pracy jest szczurem, który siedzi sobie w swojej klatce i nie ma żadnych praw. Pewnego dnia postanawia coś ze sobą zrobić i udaje się do terapeuty, który wprowadza go w stan hipnozy i… umiera. Nasz główny bohater, ciągle w hipnotycznym amoku, musi jakoś żyć, ale jest nieco inaczej. Teraz ma generalnie gdzieś to wszystko, co dzieje się obok. Nie martwi się nikim i niczym. Prze do przodu, nie patrząc za siebie. I praktycznie w tym samym momencie w korpo szykują się solidne zmiany. Cóż, musi polecieć kilka głów. Z roboty wylatują kumple Petera – Samir i Michael. I w ramach zemsty cała trójka postanawia użyć swojej wiedzy i umiejętności, by lekko nadszarpnąć budżetu firmy. Do systemu wprowadzają wirusa, który sprawia, że z każdej transakcji na ich konto spływa jakiś ułamek centa. Tylko takich poleceń są dziesiątki, setki, tysiące… miliony! Aaa! Zapomniałabym! Po drodze Peter poznaje nową laskę – Joannę (Jennifer Aniston jeszcze ze starym nosem). No i po trzecie – bo jakby ktoś nie zauważył, to wyliczam rzeczy, które mnie przytępiły przed monitorem – zawsze mnie szlag trafia, że to nie ja wpadam na takie pomysły, które w sposób cwany i średnio-legalny, przyniosłyby mi dodatkowe monety. Rozumiecie? Frustracja zarobkowa, siedziałam ostatnio do 4 rano ze wzrokiem wlepionym w mojego makbuczka, odpisując na maile…
„Życie biurowe” to podobno komedia. Cóż, jeśli faktycznie – to ja zostawiłam moje poczucie humoru w innym pokoju. Trochę to taki słodko-gorzki korporacyjny dowcip, który nie do końca mi siedzi. Bo to jest tak, jakby rudy śmiał się z tego, że jest rudy. Niby „Ha ha ha”, a wewnętrzny głos mówi „Kurwa…” Poza tym, to dzieło ma już kilkanaście lat i na ludzi końca tysiąclecia może robiło wrażenie, te wszystkie kody, komputery, wirusy, hacki itp., a współczesny robi taką minę, jak ja podczas praktycznie całego seansu.
ON:
Jest rok 1999, wszystkich w branży IT łapie sraka, bo przecież nadchodzi pluskwa milenijna. Komputery, maszyny i cały sprzęt trafi szlag, bowiem przejście z roku ’99 na ’00 wprowadzi mega chaos. Okazało się, że strach miał wielkie oczy i nie trzeba było walić kupy w pieluchę. Jednak zanim rok 2000 pojawił się na ekranach naszych komputerów, wiele firm zatrudniało masę programistów, którzy mieli na celu zabezpieczenie danych przed robalem. Jednym z takich kolesi jest Peter Gibbons, główny bohater „Office Space”.
Jak wygląda wasz najgorszy poniedziałek w pracy? Pewnie w drodze do roboty stoicie w korku lub wąchacie pachę jakiegoś grubasa w zatłoczonym autobusie. Później na dzień dobry Wasz pojebany boss zaczyna nakurwiać, że nie w najnowszym raporcie załączyliście złą stronę tytułową, a wiadomo – takie niedopatrzenie powoduje, że zginą wszystkie pandy na świecie. Ponieważ szefów w firmie jest kilku, każdy traci twój cenny czas na słodkie pierdolenie za twoim uchem, jak to źle jest, jeśli nie przestrzegasz memek, które lądują na twoim biurku. Na koniec, gdy wraz z z dwoma kumplami idziecie do pobliskiej restauracji na kawę, traficie na nadgorliwego kelnera, który wkurza was niemiłosiernie. BOMBA!
Gibbons ma właśnie takie poniedziałki, dodatkowo jego dupa prawdopodobnie go zdradza, a jego praca nie przynosi mu żadnej satysfakcji i przeważnie w każdą sobotę ląduje w biurze, bo ma szefa „przyrodzenie”. Jest tak rozpierdolony, że zaczyna szukać pomocy u psychoterapeuty. Gdy odwiedza gabinet lekarza, od razu skarży się na brak satsfakcji, przemęczenie i irytacje. Terapeuta stara się znaleźć rozwiązanie w hipnozie, tyle, że cały proces nie kończy się tak jak powinien, gdyż lekarz umiera. UPS!
Peter zostaje w stanie totalnego wyluzowania, następnego dnia nie idzie do pracy, olewa to sobotnie oranie, ma szefa w czterech literach. Rozpoczyna nowe życie. Robi to akurat wtedy, gdy w biurze pojawiają się konsultanci, mający potwierdzić przydatność każdego z pracowników. Okazuje się, że trochę luzu, olewka i podpierdolenie zarządu daje mu awans, gorzej się mają jego kumple. Wtedy też pojawia się chytry plan, mający na celu wyciągnięcie kasy od korporacji.
„Office Space” to typowa komedyjka lat 90-tych. Poza kilkoma scenami średniawa, nic wyjątkowego, dzieło jak wiele innych. Na pewno rozpierdalająca jest postać Miltona, który podobno został zwolniony pięć lat wcześniej, ale nikt go o tym nie informował. To typowy korporacyjny oszołom. Poza tym dzieło to w fajny sposób piętnuje popieprzony system zarządzania i kontroli z szefami debilami na czele. Niestety, to za mało, aby w pełni usatysfakcjonować pana Marudę. Moim zdaniem można sobie odpuścić.