ON:
Po pierwszym seansie „Dzieci Triady” byłem zauroczony produkcją, która wyszła spod rąk Chińczyka – Johna Woo. Jakoś nie zdawałem sobie sprawy, że ten sam facet w 1993 roku wyreżyserował „Nieuchwytny Cel” – film z Van Dammem, którego pamiętam jeszcze z VHS-ów. Nie ma się co dziwić, bowiem miałem wtedy 13 lat, a Internet był tak samo znany w Polsce jak konsola XBOX360. Z biegiem lat Woo wyrobił sobie markę, która pozwoliła mu kręcić chińskie kino na amerykańskich taśmach. Tak pojawiły się między innymi „MI2” oraz opisywany dziś „Face/Off”.
Woo ma w sobie trochę z Michaela Bay’a: lubi dużo akcji i wybuchy, a ta mieszanka ma być czymś, co przyciągnie widza do ekranu, Trzeba przyznać, że udaje się to mu wybornie. „Dzieci Triady” utrzymały mnie w przeświadczeniu, że to kino broni się samo. Inspektor „Tequila” był policjantem jednocześnie twardym jak kamień i ludzkim, jak tylko człowiek może być. Z jednej strony nie miał skrupułów wykańczać dziesiątków bandziorów, a z drugiej strony przejmował się pozostawionymi na polu walki kumplami. Dodatkowo, w jego filmach także znajdziemy obowiązkowe zwolnienia, przeciągnięcia scen, na modłę amerykańską.
„Face/Off” jest typowym amerykańskim kinem akcji, w którym dwójka przeciwników walczy pomiędzy sobą. Jeden, to nie do końca zrównoważony terrorysta Castor Troy, drugi zaś, to agent służb specjalnych, który stara się go schwytać, czyli – Sean Archer. Rozgrywka pomiędzy nimi ma charakter nie tylko zawodowy, ale i osobisty. Przez Troya Archer traci syna, który stał się niewinną ofiarą „pojedynku”. Kilka lat później udaje się wreszcie porwać świra, lecz jednak nie zamyka się go w więzieniu. Ląduje on w klinice, która zajmuje się bardzo zaawansowaną transplantologią. Dokładniej mówiąc: potrafią w niej zamienić obu mężczyzn twarzami. Tak oto Archer staje się Troyem i pod przykrywaną stara się wyciągnąć z jego wspólników informacje na temat ostatniego ataku terrorystycznego. Niestety, w tym samym czasie Troy po tym jak zejdą z niego leki, przechodzi zabieg przybrania twarzy Archera i stara się zagarnąć jego życie. Rozgrywka pomiędzy mężczyznami przechodzi na wyższy, bardziej niebezpieczny poziom.
„Bez twarzy” jest kinem idealnie wpasowującym się w kanon filmowy lat 90-tych. Sama pierwsza scena pojmania Troya kosztowała pewnie więcej niż budżet Ugandy. Podobnie jest zresztą filmu. Pościgi, wybuchy i strzelaniny są wywalone w kosmos. Tutaj nie ograniczano się niczym. Miało być efektownie i jest efektownie. „Face/Off” to dzieło dla miłośników odlschoolowych sensacji, które przepełnione są akcją i wydumanymi wręcz dialogami. Jeśli kochaliście „Con Air”, kino z Van Dammem, czy inne twory z Nicholasem Klatką, to jest to produkcja dla Was.
ONA:
Nie mam pojęcia jak to jest być w ciąży i przeżywać te wszystkie nagłe zachcianki na małosolnego z lodami, ale jestem w stanie zrozumieć jak to jest, kiedy nagle dopada Cię ochota na konkretny film – na ogół starszy, przykryty warstwą kurzu, którego po prostu chcesz, ba – MUSISZ obejrzeć. I pewnego wieczoru moim małosolnym z lodami okazało się dzieło Johna Woo z Travoltą i Cage’m w rolach głównych. Tak, wieczór spędziłam w towarzystwie „Face/Off” – filmu, którego widziałam dość dawno temu i który wtedy mi się podobał i robił wrażenie. Jak będzie teraz?
„Bez twarzy” zaczyna się mocno. Castor Troy (Nicolas Cage) jest mordercą, kryminalistą i ostatnią, najgorszą szumowiną, którą nosi ziemia. Jego celem jest Sean Archer (John Travolta) – gliniarz, a przy okazji wzór cnót i moralności. Uzbrojony i przyczajony w krzakach Troy strzela do policjanta, ale go nie zabija. Za to kula, która przeszywa go na wylot, ląduje w ciele syna Archera, który ginie. Wiele od tego czasu się zmieniło. Castor wzmocnił swoją pozycję w półświatku przestępczym, a Sean z obsesją wręcz go tropił, mając nadzieję, że gdy go wreszcie dopadnie, a morderca wyląduje w więzieniu, wreszcie będzie mógł zacząć żyć od nowa. I po którejś akcji wreszcie udaje mu się – agent łapie mordercę. Lepiej! Troy na skutek wypadku zapada w śpiączkę, a od tego do stanu „warzywnego” już niedaleko – to dobra wiadomość. Zła jest taka, że Castor wraz ze swoją świtą planują wielki, krwawy zamach – tylko teraz nikt nie wie, gdzie on będzie miał miejsce. No tu zaczynają się schodki… I wtedy Archer otrzymuje propozycję. Dzięki ogromnemu postępowi w medycynie i nauce, zaproponowano mu transplantację twarzy, by już jako Troy mógł wejść w świat szumowin i dowiedzieć się co, kto i jak. Oczywiście operacja nie dość, że wygląda na banalną, to naturalnie udaje się bez żadnych komplikacji. Sean dostaje nową twarz, nową fryzurę, nowy głos, nowe ciało – wszystko – i zostaje Castorem. Trafia do więzienia o zaostrzonym rygorze, a tymczasem w klinice cudem budzi się prawdziwy Troy. Brak twarzy tylko potęguje jego wkurwienie, więc postanawia pożyczyć mordkę od wroga, a po całej zabawie pali wszystko i wszystkich, którzy mogliby coś w tej sprawie wiedzieć. No i teraz zaczyna się zabawa. Archer siedzi w ciupie, Troy jest gliniarzem. A zegar tyka…
„Bez twarzy” mogłabym rozpatrywać z dwóch punktów widzenia: filmowego i życiowo-sensowego. Ten pierwszy jest jak najbardziej pozytywny: film jest dobry, świetnie zagrany, a Travolta i Cage wspięli się w nim na swoje wyżyny, szczególnie, że musieli zagrać dwie skrajne różne osoby i osobowości. Trudno mi wybrać lepszego, ale chyba bardziej podobał mi się John, bo i jako zbij, i jako słodki tatusiek był po prostu autentyczny. Jest akcja, jest misja, jest dużo trupów i strzelania. „Face/off” nakręcono w słodkich latach 90tych, więc jest też niepoprawnie. Ciężko się przyczepić do czegokolwiek, poza jednym elementem. Fabuła. No umówmy się – w dzisiejszych czasach patrzymy na to z zażenowaniem. Kurde, idąc do dentysty, czy na jakiś zabieg kosmetyczny często przez 2 dni nie ma szans, żeby pokazać się ludziom, bo wygląda się jak rozgotowany ziemniak i wszystko boli jak sam skuwysyn, a tu ot tak, wymieniają komuś twarz?! No chyba nie. No ok, może za 100 lat. Ale w 1997 można co najwyżej myśleć o transplantacji tłuszczu z brzucha do pośladków.
Ale poza tym, nadal twierdzę, że to dobry, wciągający film.