ON:
Fish czyli Derek William Dick jest mi znany przede wszystkim z Marillion, a dokładnie z jednej płyty, fenomenalnego “Misplaced Childhood”. To chyba jeden z krążków, który sprzedaje się latami i kupują go kolejne pokolenia. Nie ma się co dziwić, gdyż tek koncept album rozpierdala swoją konstrukcją, budową tekstów oraz warstwą muzyczną. Niestety gdzieś w latach 80-tych i 90-tych trochę faceta brakło. Jego solowe płyty nie były jednak tak dobre, jak dokonania z Marillionem, a trasa koncertowa z ’97 roku zupełnie dupy mi nie urwała. Koncert był po prostu taki sobie.
Oddany wiernie jednej płycie nie śledziłem zbytnio, co dzieje się na podwórku ex-Marilliona. Gdzieś 6 lat temu pojawia się jego „13th Star”. Album mroczny, brudny, pełen nieścisłości. Wszystko przez masę problemów osobistych i zdrowotnych. Fish zmagał się z chorobą krtani (podejrzewano u niego raka), zaś kolejne kobiety zostawiały go samemu sobie. Jednak coś się wydarzyło, coś zmieniło. Rak okazał się tylko cystami, a kobiet jest jeszcze kilka miliardów na kuli ziemskiej i jak nie ta, to inna. I tak oto dochodzimy do roku 2013-tego. Fish jest dorosłym facetem, to co przeżył widać na jego twarzy, a w wywiadach zdaje się być mędrcem, doświadczonym życiem. To członek starszyzny, ludzi mających na swoim koncie najgorsze przeżycia. Bycie jednak tym „elderem” nie powoduje u niego mędrkowania, to nadal stary dobry Fish, którego ciężko zgnieść.
2013 rok jest dla artysty kolejnym krokiem milowym, pojawia się bowiem jego najnowsze dzieło, płyta, która po pierwszym przesłuchaniu lekko chwyciła za serce, ale jeszcze nie zostawiła na muzycznej duszy ostatecznego śladu. Na ten znak trzeba było mi poczekać jeszcze kilka dni, gdy siedząc w nocy zmagałem się z kolejnymi mailami od klientów. Była 3 rano…
…wtedy po raz kolejny włączyłem „A Feast of Consequences” i dałem się porwać muzycznej rzece w utworze „Perfume River”. Wyobraźcie sobie zielone wzgórza Szkocji i samotnego kobzarza na tle wschodzącego słońca, wokal w tle, mgła ciągnąca się doliną, dopiero nastaje dzień. Tak właśnie zaczyna się trwający prawie 11 minut pierwszy utwór. Potem wchodzą klawisze, prawie tak samo klimatyczne jak w „Dziecku księżyca”. To ma być ballada bazująca na akustycznych brzmieniach, ale artysta nie ogranicza się tylko do gitary, która wiedzie tu prym. Utwór składa się z kilku części i każda rządzi się swoimi prawami. „Perfume River” zawiera wszystko co najlepsze w progresywnym graniu, przy okazji kradnie trochę z rocka i popu. Znajdziemy tutaj trochę Simple Minds z czasów „Street Fighting Years” lub „Good news from the next world”, ale nie braknie tutaj znanych z innych klasyków elementów. Fish za to fantastycznie używa swojego wokalu, aby pociągnąć całą “piosenkę” i dać jej odpowiedniego kopa.
Z tej energetycznej ballady wskakujemy w bardzo dynamiczne „All loved up”, które traktuje o współczesnych mediach społecznościowych. To kawałek typowo w stylu Fisha: dynamiczny, pełen energii, cały przepełniony gitarami i uzupełniony klawiszami w tle. Nie jest to utwór wyjątkowy, ale cholernie wpadający w ucho, przez co idealnie nadaje się na singiel. Z drugiej strony odstaje od całej produkcji i może lekko wprowadzać w błąd, co oferuje nam „A Feast of Consequences”.
Kolejnym utworem na krążku jest „Blind to the Beautiful” – akustyczny, bardzo liryczny i w budowie przypominający mi „Qucksand” Bowiego z „Hunky Dory”, szczególnie w końcówkach „I just can’t see the beautiful anymore”. Spokojny, z chwilami na zastanowienie się nad kolejnymi wersami, a przy okazji przygotowujący nas do mocniejszego grania, do genialnego tytułowego „A Feast of Consequences”, które pokazuje, że Fish nadal jest w dobrej formie, potrafi wydrzeć ryja. W tym wydarciu się wtóruje mu Elisabeth Troy Antwi. Jest to czysta energia, której brak na nie jednej płycie. Ale to co do tej pory pojawia się na krążku, nie jest jego sercem. To, co nas czeka, jest perełką, złożoną z pięciu części opowieścią o wojnie, śmierci i tragediach związanych z bratobójczymi walkami. To bardzo osobista opowieść inspirowana historiami z życia obu dziadków piosenkarza.
Ta część płyty jest diablo dynamiczna, pełna mocnych uderzeń, przepełniona dźwiękami, jak jest to na wojnie, która nie bierze jeńców. Trochę tutaj elementów z twórczości Page’a & Planta. W pewnej chwili wpadamy w marsz butów żołnierzy idących na pewną śmierć. Okopy, wybuchy i całe piekło wojny, wyzute z patosu, heroizmu. Tutaj są tylko rany, krew i piach. Jest śmierć.
Płytę kończą dwa utwory “Other Side of Me” oraz “The Great Unravelling”, które są zwieńczeniem tej pond 70-cio minutowej podróży, w którą zabrał nas twórca. Fish wraca po sześciu latach i robi to w sposób mistrzowski. Pokazuje, że jest w bardzo dobrej formie, a jego najnowsze dzieło jest tego najlepszym przykładem.
„A Feast of Consequences” to album dla starych wyjadaczy progresywnego grania, ale i nowi fani bardzo dobrze odnajdą się w melodyjnych dźwiękach tego krążka. Dla mnie jeden z pretendentów do płyty roku w kategorii rock.