ONA:
Kiedy ponad rok temu dowiedzieliśmy się, że w Bielsku-Białej będzie organizowany festiwal upamiętniający muzykę z lat 90. ubiegłego stulecia – ja byłam zachwycona. Dosłownie odliczałam dni, bo nie mogłam się doczekać, by zobaczyć tych wszystkich artystów, których znam i lubię od tylu lat. Do muzyki z tamtych czasów mam ogromny sentyment. I chociaż mój gust jest zupełnie inny – jest mi po prostu rozkosznie dobrze, gdy słyszę Fun Factory, 2 Unlimited, Haddaway i wielu innych wykonawców, których moment już przeminął, ale którzy nadal są uwielbiani, i nawet teraz, po prawie 3 dekadach, mogą odcinać kupony od swojej dawnej sławy. Naszą relację z pierwszego 90Festival przeczytacie tu.
Minął rok. Organizatorzy mieli sporo do nadrobienia, bo po debiucie mnóstwo rzeczy wymagało naprawy. Tegoroczna edycja była sprawdzianem, czy potrafią się oni uczyć na błędach. I właściwie nie powinnam narzekać, bo przecież dostaliśmy akredytacje, ale chyba zbyt dużo razy w ciągu tego weekendu usłyszałam – zresztą, nie tylko ja, ale i większość osób oznaczonych jako „MEDIA”, że „…organizatorzy sobie tego nie życzą”. Zatem rozprawmy się. Tak jak ja sobie tego życzę.
Zacznę od plusów. Rozbicie festiwalu na dwa dni było całkiem niezłym posunięciem, bo można było zaprosić zdecydowanie większą ilość wykonawców. Rok temu wystąpiło 7 bandów, w tym – aż 12. A kto się pojawił? Corona, Beatrix z Masterboy, Haddaway, Coolio, Dune i DJ Quicksilver w sobotę, a w niedzielę Culture Beat, La Bouche, Snap!, Loona, 2Unlimited i DJ Sash! No przyznam szczerze – śmietanka. Co do wykonawców, to absolutnie nie mam się czego czepiać. Półplayback mnie nie raził, za to zachwycała mnie energia, która biła od tych muzyków, a trzeba pamiętać, że wielu z nich przekroczyło magiczną czterdziestkę. Mimo, że z nieba lał się żar, bo musicie wiedzieć, że temperatura dochodziła nawet do 35*C, to i tak rozgrzewali oni publikę do czerwoności. Muzycy spisali się na medal. Nawet 2Unlimited, którym przyszło walczyć ze sprawami technicznymi. Zdaje się, że coś się wyjarało podczas ich występu.
Zgodnie z zapowiedziami, Organizatorzy mocno popracowali nad infrastrukturą. Pojawiły się telebimy, wydzielona strefa z jedzeniem i piciem, a dla chętnych – Golden Circle. Nawet niebyt udana prowadząca z zeszłego roku została wymieniona na Irka Bieleninika, który był strzałem w dychę. Ale drodzy Organizatorzy – przyszły rok też stoi przed Wami wypełniony wyzwaniami. Bo wśród ludzi, którzy zajmowali się nagrywaniem, fotografowaniem i pisaniem o festiwalu, krążyło tylko jedno słowo. Chcecie je poznać? Ale ostrzegam. Zaboli. Tym słowem jest „Żenada”.
Po pierwsze: nikt nic nie wiedział. Rozumiem, że parkingowi, mający kierować ruchem, nie muszą (chociaż moim zdaniem powinni) wiedzieć, czy są miejsca dla mediów, bo wielu z nas taszczyło sporo sprzętu ze sobą. Spoko, w 35 stopniowym upale, wycieczki z jednej bramy, do drugiej, to naprawdę świetne ćwiczenia, szczególnie, że przecież czekało nas jeszcze nagrywanie, fotografowanie i przede wszystkim – STANIE. Co ciekawe, w punkcie akredytacyjnym przemiłe panie, z uśmiechem godnym okładek, wiedziały tylko tyle, że one mają wydawać tasiemki. A wszystkie inne pytania? Np. gdzie możemy stać, z której strony możemy wejść – o tym niestety nie miały pojęcia. Cóż, wydaje mi się, że odsyłanie nas do organizatora, przez osoby, które miały przy sobie identyfikatory z napisem „Organizator” to lekki bareizm, ale to może tylko moje zdanie. Rozumiem, że nie wszyscy muszą wszystko wiedzieć, ale ustalmy coś – pewne procedury w przypadku takich wydarzeń są konieczne. Do początku festiwalu było jakieś 5 minut, a my nadal nie wiedzieliśmy ani gdzie będziemy mogli robić materiały, ani z której strony nas wpuszczą. Ciągle to będę przypominać: większość z nas miała przy sobie sprzęt za kilka, żeby nie powiedzieć kilkanaście tysięcy złotych. Zaproponowano nam robienie zdjęć z GC, który wypełniony był po brzegi ludźmi. Dodam: ludźmi tańczącymi, machającymi rękami, z kuflami z piwem. Ba! Nawet doszło tam do bójki, kiedy ktoś z widzów chciał podejść do barierki z aparatem, by porobić kilka zdjęć. Na szczęście, po interwencjach wielu redakcji, łaskawie dostaliśmy dojście do fosy, ale bez szaleństw – w bardzo ograniczonym miejscu. Wystarczyło wychylić się, by od razu dostać opierdol przez panów ochroniarzy. Dosłownie – opierdol. I teraz ciekawostka – co czytamy w regulaminie przyznawania akredytacji? Punkt 5: „Akredytacje uprawniają do wejścia na teren festiwalu oraz na BACKSTAGE. Akredytacja PRESS umożliwia robienie zdjęć i rejestrację materiałów audiowizualnych.”
O backstage mogliśmy maksymalnie pomarzyć, ewentualnie uprawiać fotograficzną partyzantkę. Jedyną osobą, która w miarę okazywała jakiekolwiek zainteresowanie, była Marta Giercuszkiewicz. Za to należą się od nas wszystkich, z plakietkami „Media” – podziękowania. Kiedy już mogliśmy robić nasze materiały w fosie, lunął deszcz. Nie za bardzo mieliśmy się gdzie schować. Nikt nie pomyślał nawet o tym, by postawić jeden namiot – namiocik nawet (nie było nas aż tak dużo), w którym moglibyśmy na chwilę odpocząć, zmienić obiektywy, baterie, karty, albo ochronić nasz sprzęt przed ulewą. My się zwinęliśmy mniej więcej w połowie koncertu.
Dzień drugi. Przezornie zadzwoniliśmy do pani Marty, by dostać jakieś informacje, zanim ruszymy się z domu. „Wszystko tak jak wczoraj” – uff, więc możemy fotografować pod sceną. Oczywiście kwestia wchodzenia na teren festiwalowy nadal była mocno dyskusyjna i pół biedy, że młody ochroniarz dał się przekonać, by nas wpuścić od tyłu. Mam w tym spory udział, bo go po prostu zaszczekałam. Muzycy grali, tłum szalał, a potem znowu lunęło. I co ciekawe – weszliśmy na backstage! Magia? Nagła zmiana? A w życiu. Po prostu pewnie znowu ktoś czegoś nie dopilnował, bo jak pierdolnęło deszczem, a my chcieliśmy się schować, to wielki i wyjątkowo chamski pan ochroniarz powiedział, że organizatorzy sobie tego nie życzą, by ktoś tam był. No cóż, czas więc zabrać graty i jechać do domu.
I tak – mam, i myślę, że mogę nawet używać liczby mnogiej – mamy – mnóstwo żalu. Drodzy Organizatorzy, po co więc dajecie akredytacje, po co regulaminy, opaski. Nikt z Was nie był nigdy na żadnym festiwalu? Nikt nie pomyślał o tym, że to, co my robimy, ma również dla Was istotne znaczenie? Mi by było po prostu wstyd, gdybym miała ekipy z Onetu, TVN i Time, z lokalnych portali i tych całkiem dobrze prosperujących stron, a traktowała je jak zło konieczne. Jeśli myślicie, że to tylko moje zdanie, to zerknijcie na profil onetmuzyka na Instagramie – „Niektóre festiwale średnio dbają o media”.
W kuluarach było zdecydowanie ostrzej. To my robiliśmy za Was robotę, postując na social mediach (wiecie, że Wasze konto na Instagramie podczas festiwalu nie istniało?), wrzucając zdjęcia, relacje, nagrania. Jeśli nie umiecie tego robić i szukacie kogoś, do obsługi sociali – to ja z chęcią polecę Wam samą siebie. Robię to zawodowo.
Muzycznie? Super. Organizacyjnie? Nie chcę napisać, że dno. Nikt nic nie wie, nikt nie ma żadnych informacji, a wierzcie mi – nie pytałam o kolor majtek Loony. Nadal twierdzę, że to jedno z najważniejszych wydarzeń muzycznych w południowej Polsce, ale mam nadzieję, że trzecia edycja będzie już dopięta, a nie pospinana byle jak.