ON:
Wiele zespołów i wielu artystów wywarło wpływ na mój gust muzyczny. Ogólnie kręci się on pomiędzy szeroko rozumianą elektroniką, zahacza o muzykę klubową, a na rocku i metalu progresywnym się kończy. Uwielbiam nowe trendy, które wyznacza między innymi młoda, amerykańska szkoła „garażowej muzy”. Znajduję coraz to nowsze albumy, perełki, o których pewnie bym nawet nie słyszał, ale dzięki dostępowi do Deezera czy Spotify mam okazję rozkoszować się setkami tysięcy, a nawet milionami utworów. Moja kolekcja krążków CD rośnie, ale nie jest w stanie rosnąć tak szybko, jak zapełnia się wirtualna półka wspomnianych platform. Nim jednak poznałem pana Wilsona, Trenta Reznora czy Simona Collinsa, zanim odpaliłem po raz pierwszy The Cyrystal Method lub krążek Mitzi – kąpałem się z w innych dźwiękach. Dziś chcę pokazać Wam płytę cudo, niesamowitą muzyczną zagadkę, która wyryła mi się z tyłu czaszki, gdzieś w głowie i siedzi tam od pierwszego odsłuchu. Ostrzegam, to dość hermetyczny krążek, który nie do każdego dotrze. Wszystko zaczęło się w roku moich narodzin – 1980.
To właśnie w tym roku pojawiła się płyta „Short Stories”, ale to nie o niej dziś napiszę. Jej pojawienie się doprowadziło do dłuższej współpracy pomiędzy Jonem Andersonem z zespołu YES oraz klawiszowcem i kompozytorem Vangelisem. Tak naprawdę wspólna przygoda rozpoczęła się już w 1974 roku -to wtedy po raz pierwszy brano pod uwagę Vangelisa, jako następce ówczesnego klawiszowca progresywno-rockowego YES. Nigdy jednak nie zasiadł on za swoimi syntezatorami w barwach zespołu. Za to wydarzyło się coś innego. Anderson wziął dupę w troki i pomiędzy 1980 a 1983 po prostu zrezygnował z pracy w zespole. Opuścił jego szeregi i zabrał się do wspólnej pracy z greckim klawiszowcem. Dzięki wspólnej pracy w 1981 roku ukazuje się album Jona & Vangelisa pod tytułem „The Friends of Mr Cairo”. Ja ten krążek odkrywam piętnaście lat później, gdy znajduję tę płytę w kolekcji znajomego, a dokładnie jego ojca. Zachwycony tym, co Vangelis robił z muzyką filmową, postanowiłem pożyczyć krążek. Kierowałem się logiką. Jeśli „Oceanic” był taki malowniczy, jeśli muzyka do „Blade Runnera” jest taka wyjątkowa, to tutaj też musi coś być.
W tamtych czasach nie wiedziałem jeszcze czym jest YES, ani kto to taki Jon Anderson. Spotkanie z dźwiękami tego zespołu musiało jeszcze poczekać, do czasu gdy zdałem sobie jak dobry jest „The Ladder”. No ale to zupełnie inna historia.
„Friends of Mr Cairo” musiałem przegrać na kasetę magnetofonową, bo wtedy jeszcze nie miałem odtwarzacza CD. Za moją „wieżę” służył czerwony walkman Sony, podłączony do zasilacza sieciowego, co pozwalało zaoszczędzić na bateriach. Do wyjścia słuchawkowego podłączone miałem dwie średniej wielkości kolumny, które dupy raczej nie urywały. Dla mnie ważne było jednak to, że mogłem słuchać muzyki!
Może jeszcze warto wspomnieć, że Jon odpowiada za teksty, wokal i całe tło albumu. Muzykę zaś skomponował Vangelis. To dość uczciwy podział obowiązków, biorąc pod uwagę, że w YES Anderson był wokalistą. Krążek otwiera znane, bardzo piękne „I’ll Find My Way Home”. Spokojna ballada, którą możemy posłuchać i w samochodzie, i do poduszki, wbiła się na listy przebojów i przez kilkanaście tygodni okupywała pierwsze miejsce na szwajcarskiej liście przebojów. To utwór, który sobie płynie i z każdą minutą rozwija się coraz bardziej. Wszystko jednak w fazie delikatnej metaforycznej podróży. Koniec jest wybuchem wokalu Andersona i klawiszy Vangelisa, które wspomagane są niesamowitymi samplami. Drugie na płycie „State of Independence” niestety nie miało szczęścia i pomimo bardzo dynamicznej muzyki, dodania saksofonów i masy efektów – przeszedł bez echa. Więcej szczęścia z utworem miała Donna Summer, której cover stał się popularny i zawitał nawet na 14 miejsce list przebojów. Nie wiem dlaczego. Ta kolejna ballada duetu Anderson/Vangelis jest naprawdę niesamowita. Możliwe, że to przez to odcina trochę kupony po „I’ll Find My Way Home”, a oba utwory swobodnie mogłyby być jednym długim kawałkiem. Kolejne dwie ścieżki przechodzą trochę bez szumu. „Beside” i „The Mayflower” są bardziej sennymi utworami filmowymi, niż kawałkami nadającymi się na balladowy, ale dynamiczny album. Całe szczęście po nich nadchodzi tytułowe „Friends of Mr Cairo”. Jest to swoisty ukłon i oda dla klasycznych filmów hollywoodzkich z 1930 i 1940 roku. Wiele sampli wykorzystanych w utworze pochodzi właśnie z tych dzieł. To hołd dla takich filmów jak: „Sokół Maltański” lub „Get Carter”, a także sław pokroju Humphrey’a Bogarta czy Jimmiego Stewarta. Joel Cairo – tytułowy Mr Cairo, to charakter grany przez Petera Lorre w „Sokole Maltańskim”. To utwór, który spokojnie mógł inspirować Grace Jones do stworzenia „I’ve Seen That Face Before”, znane lepiej jako „Libertango”. Coś jest w tych dwóch piosenkach, co łączy je w pewną całość. Może rytmika, może sam background? Oczywiście to moja subiektywna ocena.
„Friends of Mr Cairo” nie jest długim albumem. Znika z naszych głośników, nim zdążymy wypowiedzieć, jego nazwę. Z racji czasu traktuję go trochę jako EP-kę, która czekała na dokończenie. Nie ukrywam, że Vangelis i Anderson zrobili mi muzyczne pranie mózgu – do dziś wracam do tego krążka, między innymi dlatego, aby posłuchać klasycznych klawiszy Vangelisa, które nie mają sobie równych. Bo przecież nie wsadzimy do tego samego koszyka Gorgio Morodera, który był bardziej „klubowy”. „Friends of Mr Cairo” to płyta dla muzycznych smakoszy.