ONA:
Jeśli dwie osoby, z kręgu Twoich najbliższych znajomych, właściwie przyjaciół, polecają ci tę samą książkę, to pożyczasz ją i wypełniony po brzegi nadzieją, zaczynasz czytać. I czytasz, czytasz, czytasz, a po około pięćdziesięciu stronach stwierdzasz, że okej – fajni są, ale gust – przynajmniej książkowy, macie zupełnie różny…
„Spodobałaby ci się, jest taka ja lubisz!” – usłyszałam, gdy po raz pierwszy mi o niej opowiadano. Słowa klucze: tropienie, tajemnica, zagadka. Okej, sprzedane. Tylko szkoda, że książka trafiła w moje ręce w dzikim czasie, kiedy to stawanie na rzęsach to zbyt błaha umiejętność, bo ja z zasady rzeczy niemożliwe załatwiam od ręki. I kiedy już udało mi się zamknąć laptopa, na chwilę przed zabalsamowaniem się kremami na starość, kiedy budzik był już nastawiony na jakąś patologicznie wczesną godzinę, ja lądowałam w łóżku z panem Gruberem, zostawiając pana Dawida przy swoich zabawkach. Kolejną rzeczą, którą pamiętam był mój aktualny konkubent, który ściągał mi tą knichę z twarzy, bo ja zasypiałam momentalnie. Zrzucam winę na za długie rozdziały. Zdecydowanie wolę takie na 5-6 stron. Można zamknąć jakiś krótki wątek, włożyć zakładkę i iść spać. A tak? „Dobra, do końca tego rozdziału – 30 stron, dam radę, hrrrrrr psiuuuuuuuu”.
Historia, która rozgrywa się w książce „Księga powietrza i cieni”, poprowadzona jest w ciekawy i zaskakujący sposób. Mamy trzy punkty widzenia, a każdy z nich pokazany jest z perspektywy innej osoby, która albo relacjonuje je w formie pamiętnika, albo jest po prostu bohaterem, jednym z wielu. No i najlepsze: jeden wątek pisany był starą angielszczyzną. Zawsze mnie takie miksowanie stylów kręciło, bo przez to książka nie jest oczywista.
A o co tak na prawdę chodzi w tej książce? O zagadkę, która dotyczy nikogo innego, jak Williama Shakespeare’a, dramaturga, którego nazwisko znają wszyscy. Otóż – co zresztą jest faktem, a nie fantazją autora książki, Billy był postacią bardzo ciekawą, wiemy o nim bardzo dużo, ale jeszcze więcej wokół niego krąży kontrowersji i niedomówień. Po pierwsze: religia. Rozłam kościołów w Anglii był czasem burzy, czasem prześladowań i prawda jest taka, że zdeklarować się wobec pewnej ideologii może każdy, inną jednak rzeczą jest to, w co wierzy i jakim wartościom ślubuje. Ale pieprzyć religię! Jest ciekawszy temat do knucia! Wyobraźcie sobie, że istnieje taki wyraz jak „antyszekspirysta”. Osoba ta, a na przełomie wieków były to właściwie tłumy, twierdzi, że Shakespeare nie napisał nic a nic. Powątpiewanie w kwestię autorstwa ciągle jest tematem dyskusji, nie tylko w kuluarach uniwersytecko-profesorsko-badaczowych, ale twórcy tacy jak Dickens, Twain, czy Freud sami ją rzewnie popierali. Wszystkie teorie bazują na poszlakach, a argumenty mogą być jednocześnie i za, i przeciw. Okej, skoro pieprzymy już religię, to olejmy podejrzenie, że Shakespeare nie był twórcą tych wszystkich dramatów, sonetów i całej reszty. Ale jest jedna rzecz, która miażdży mi głowę – i ona też zajmuje solidne miejsce w książce Michaela Grubera. O człowieku, którego nazywamy jednym z najwybitniejszych twórców ever, świat dowiedział się po jego śmierci. Wiadomo, zdarza się. Nie on pierwszy i nie ostatni. Nie powstał żaden jego portret, nie zachował się żaden rękopis. I co najważniejsze – w księgach i kronikach nikt nigdy nie odnotował go jako autora popularnych sztuk. Pytanie brzmi: czy on w ogóle istniał?
No i w końcu, po tym przydługim wstępie, dochodzimy do sedna fabuły. Wyobraźcie sobie starą książkę, która ucierpiała w pożarze. Pewna osoba, która zajmuje się introligatorstwem, chce ją odrestaurować. I kiedy rozcina okładkę sprzed wielu wieków, znajduje tam ukryte listy. Szybkie zbadanie sprawy i wiemy, że styl pisania nie dosyć, że pochodzi z dawnej epoki, to jeszcze jest zaszyfrowany, a przesłanki mówią o tym, że dotyczą one pewnej znanej persony… A potem już leci. Bo jeśli ktoś odnajduje taki skarb, wieść mimo wszystko rozchodzi się szybko. A pretendentów do zgarnięcia ogromnej kasy, sławy i podziwu będzie więcej niż wielu.
Nie powiem, że książka nie jest ciekawa. Fajnie znowu szukać odpowiedzi na tajemnicę sprzed wieeelu lat, a główni bohaterowie byli w zasadzie spoko. Ale pomijając drobnostki jak za długie rozdziały czy trochę naiwne podejście do tematu, najbardziej drażniła mnie powolna akcja. Lubię, gdy w książce dzieje się dużo. Tu mamy mniej działań, więcej rozmów, wybebeszania się, analizowania i kombinowania. Temat fajny, ciekawy, ale nudnie poprowadzony. Sorry, no mercy. „Księga powietrza i cieni” zakorkowała moją szafkę nocną, na której piętrzą się kolejne książki – w tym jeden poradnik i teraz wreszcie mogę jechać z tym koksem.