ONA:
Wydawać by się mogło, że historia miasta, które zostało zniszczone 24 sierpnia 79 roku przez Wezuwiusza, jest na tyle intrygująca, wręcz mityczna, że nie da się jej zepsuć, nawet najbardziej durnym scenariuszem. Świat filmu długo czekał na ekranizację tych tragicznych wydarzeń, a kiedy stała się ona faktem – okazało się, że to tak gówniana produkcja, że nic i nikt nie był w stanie jej uratować. Zupełnie, jak w przypadku Pompejów. Niespodziewany wybuch wulkanu pogrzebał miasto kilkumetrową warstwą popiołu, budując w ten sposób wielki, masowy grobowiec. Najpierw Wezuwiusz wypluł z siebie wysokie słupy ognia, później czarna, gęsta chmura zasłoniła słońce. Bogowie ewidentnie testowali nowe metody masowej eksterminacji. Kiedy miasto zostało zbombardowane przez rozżarzone kawałki skały, a popiół wulkaniczny zaczął wdzierać się w uliczki, domy i organizmy żywe, zaczął się dzień, w którym w kilka chwil życie straciło setki osób. Pożary, zawalanie budowli, trujące gazy, wydobywające się z samego środka skalnego potwora. Niektórym udało się ewakuować, ale większość po wsze czasy połączyła się z tym miastem, które stało się grobem i dowodem na to, jak marny jest człowiek w zderzeniu z siłą natury. Po wielu, wielu latach miasto ponownie zagościło na ustach wszystkich, kiedy po raz pierwszy badacze mogli powiedzieć „Znaleźliśmy Pompeje”. Od tego czasu historia ta, zahaczając właściwie coraz bardziej o legendę, stała się inspiracją do twórczych działań. Aż w końcu ktoś wpadł na pomysł, by tę katastrofę sfilmować – naturalnie na jednym, wielkim green boxie i sprzedać, jako film o pewnej formie „końca świata”.
Cała wina leży po stronie bandy scenarzystów i Paula W.S. Andersona. W ogóle co to za W. S.? Weźsie Stary? Wrodzony Syf? Wybitny Szit? Jest jeden film pana W.S., który mi się podobał, to „Even Horizon”, przy którym autentycznie można poczuć paraliż, spowodowany strachem. „Pompeje” za to powodują biegunkę oraz nieodpartą ochotę na to, by wydłubać sobie oczy i włożyć gałki w uszy, pozbywając się w ten sposób szansy na oglądanie tej Wszech Sraki. Wyobraźcie sobie, że sama katastrofa w filmie zajmuje zaledwie kilka końcowych scen, kiedy nagle coś po prostu jebło. Zanim jednak to się zdarzyło, mamy historię miłosną, mamy niewolników, skorumpowanych polityków, a całość przypomina nieudolna kopię „Gladiatora” połączoną z „M jak Miłość”. Zresztą, zestawienie filmu Ridley’a Scotta z tą nędzną żyburą to największy komplement, jaki można „Pompejom” dać. Błaha, nudna i beznadziejnie poprowadzona historia, próbująca połączyć wszelkie możliwe i naturalnie komercyjne wątki, to jeden wielki bełkot. Jakby scenariusz był rzeką, to w niej unosiły by się gówna, resztki opon, stara baba i program telewizyjny. Na dnie byłyby rozwalone butelki i gnijące szczątki zwierząt. Straszono by tą rzeką dzieci, mówiąc „Jak czegoś tam nie zrobisz, to utopię Cię w tej brei”. Dla mnie jednak największym ciosem było to, że Kiefer Sutherland, którego bardzo lubię jako aktora (no okej, inaczej – kręci mnie jak nikt inny i razem z Ewanem McGregorem od lat stanowią podstawy moich wszelkich fantazji), zagrał w tym „czymś”. To boli. Chyba wolałabym oglądać mecz piłkarski Polska – San Marino w dusznym barze.
Co tu dużo mówić – ja odradzam i to odradzam serdecznie, ale pewnie i tak wielu z Was będzie chciało przekonać się jak SPIERDOLIĆ interesującą historię na wszelkie możliwe sposoby. Ten film nie ma zupełnie zalet. Nie można pochwalić go za cokolwiek – no chyba że za to, że się w końcu kończy.