Czarny motyl - recenzja

Na dzień dobry powinnam napisać, że to świetny film. Pod warunkiem, że odpowiednio szybko go wyłączycie. I nie, wcale nie po napisach początkowych, nawet nie w połowie. On jest super praktycznie do samego końca. Poza końcem. Finał tego filmu jest – wcale nie boję się tego słowa – spierdolony po całości. Gównianiej się nie da.

Czarny motyl – recenzja

Sorry, za przekleństwa. Obejrzycie, zrozumiecie o co mi chodzi.

Paul (Antonio Banderas) to pisarz, który ma problem z pisaniem. A to z kolei przekłada się na inne rzeczy, chociażby na takie „pierdoły”, jak hajs. I wtedy w jego życiu pojawia się Jack (Jonathan Rhys Meyers). Koleś zupełnie znikąd. Ale sam z siebie oferuje pomoc i „odblokowanie”. I wtedy zaczynają się dziać rzeczy dziwne, coraz bardziej niebezpieczne. Ktoś tu trafił na psychola!

I tak, dość po macoszemu opisałam Wam fabułę tego dzieła, bo serio – jest to film warty uwagi. Antonio wraca w dobrym stylu. Film jest dziki, dziwny, surowy. Mamy tu nierozwikłane tajemnice, zwroty akcji, zaczynamy żyć emocjami, które wyzwala w nas to dzieło. A potem przychodzi ten nieszczęsny finał. I tak zupełnie szczerze: „Black Butterfly” mimo skopanej na maksa końcówki zasługuje na uwagę.

Ja uwielbiam produkcje, które wywracają mi kichy na lewą stronę. Lubię, gdy zapominam o całym świecie i mam tylko przed sobą film. I potem uwielbiam opowiadać o nim, mogąc przeżyć pewne emocje raz jeszcze. I tu mamy takie dzieło. Wciągasz go na raz.

Tylko ten finał… Bleh.

I tak zupełnie przy okazji, przypomniałam sobie o istnieniu aktora, który nazywa się Meyers, który zagrał Henryka VIII w „Dynastii Tudorów” i kilka następnych dni spędziłam w Anglii za czasów tego władcy.

Tagi: Czarny motyl – recenzja, filmy recenzja, marudzenie, blog popkulturowy, blog recenzencki, recenzje filmów