ON:
Punisher był moją pierwszą marvelowską miłością. Wszystko przez to, że to bohater nie posiadający supermocy, ani supergadżewtów, no chyba, że jako supermoc liczyć umiejetność rozkurwu setek wrogów na tysiące sposobów i brak sumienia. Dla kolesia z czachą na koszulce nie ma szarości. Dla niego jest tylko białe i czarne, dobro i zło. To bardzo upraszcza ocenę sytuacji.
Komiksowy Punisher nie był zły, niezależnie z jaką opowieścią miałem do czynienia zawsze trzymała ona wysoki poziom. „Karzący” tak naprawdę nazywa się Frank Castle i zanim zaczął wieść żywot wyjętego spod prawa mściciela, był kochającym ojcem i mężem. Niestety, podczas niedzielnego wypadu do parku, zdarzyła się tragedia, która doprowadziła do narodzin Punishera. Rodzinny piknik przerodził się w krwawą jatkę, gdyż rodzina Castle przez przypadek znalazła się w ogniu krzyżowym walczących ze sobą dwóch gangów. Kule zrobiły z bliskich bohatera siekane kotlety, a on sam w ciężkim stanie wylądował w szpitalu. Gdy wyrwał się z łap łapiduchów, postanowił zemścić się na odpowiedzialnych za śmierć jego najbliższych. Na pomoc przyszli mu panowie Smith & Wesson oraz Hackler & Koch. Sprawiedliwość w wykonaniu Franka była szybka, brutalna i mało wysublimowana.
W komiksowym świecie na drodze Punishera stanęło wielu złoczyńców. Część z nich nie miała za wiele szczęścia i przeważnie spotkanie z roznosicielem śmierci było ich ostatnim. Znaleźli się jednak twardziele, których zabicie nie było zbyt proste – wracali jak karaluchy, których niczym nie uśmiercisz. Jednym z takich typów, który zaszedł za skórę Frankowi oraz czytelnikom w sześciotomowej miniserii jest Jigsaw. To jemu bohater zrobił z ryja siekanego kotleta, ale zemsta bandyty była bolesna i okrutna. To w tej opowieści Castle został pozszywany z kawałków i przypominał swojego wroga. Ciekawskich odsyłam na strony komiksu.
Dlaczego wspomniałem o Jigsawie? Bo to postać, z którą przyjdzie walczyć Punisherowi w najlepszym moim zdaniem filmie z serii. Wcześniejsze dzieła robiły z Franka cipę, która nie miała jaj, aż w 2008 roku niejaki Lexi Alexander wyreżyserował „Punisher: War Zone”. W rolę mściciela wcielił się Ray Stevenson i trzeba przyznać, że wyszło mu to naprawdę dobrze. Jego postać jest twarda, wredna, brutalna i co najważniejsze między nogami ma jaja, a nie szparę. „War Zone” bazuje komiksowych zeszytach także zwanych „War Zone”. Każdy z nich dużo grubszy niż standardowe, opowiadał jedną, konkretną historię. „Strefa Wojny” to konkret – ponad setka stron, krew, i pot, a co najważniejsze rozrywka na najwyższym poziomie. Za te dzieła brali się najlepsi rysownicy i scenarzyści. Tu nie było miejsca na amatorkę. Podobnie jest z filmem. Gdy dwie wcześniejsze opowieści nie były wyjątkowo wierne zachowaniu Franka, to dzieło Alexanda zbliża je do rysunkowej wersji.
Przede wszystkim chodzi o konfrontację Punisher vs. Jigsaw. Dwa charaktery, oba cholernie silne i nastawione na zwycięstwo. Poza tym znajdzie się tutaj miejsce dla Micro, który tylko raz, jeden jedyny zdradza Franka (ale to w innej opowieści). No i jest jeszcze para gliniarzy polujących na Caslte’a, ale kolejne godziny spędzone przy śledztwie upewniają ich w przekonaniu, że to nie mściciel jest tym złym.
Całość ogląda się wyjątkowo dobrze. Trzeba podejść do filmu z dystansem, bo trup się ściele tutaj gęsto, a cała brutalność jest specjalnie przekoloryzowana, tak samo jak było to w komiksie. To jeden z tych filmów, gdzie należy wyłączyć myślenie i oddać się bezpardonowej jatce. Dla fanów Franka C. pozycja obowiązkowa.
ONA:
Frank Castle, znany bardziej pod ksywą Punisher, wcale nie jest superbohaterem. Ba, on jest wręcz antybohaterem, którego „mocą” jest jedynie żądza zemsty i wszechogarniające wkurwienie. Ostatni dzień z marvelowskimi filmami spędziliśmy z krwawą jatką w tle. I pomyśleć, że chciałam ten film puścić moim dzieciakom… UFFF!!!
Castle jeszcze nie tak dawno temu wiódł spokojne życie byłego wojskowego (był Marines, walczył w Wietnamie), ale oczywiście coś musiało się spierdzielić – w końcu człowiek tak sam z siebie nie staje się okrutną, bezduszną maszyną do zabijania. Jego sielskie życie rodzinne przerywa mafijna egzekucja. Masakra miała miejsce w nowojorskim Central Parku – mafia postanowiła pozbyć się swojego informatora. Pech chciał, że w tym samym momencie, w tym samym miejscu byli Castle’owie ze swoją córeczką. Przestępcy, chcąc mieć z głowy świadków, pozbyli się rodziny. Zabili żonę i dziecko, łudząc się, że i Frank nie przeżył śmiercionośnego strzału. A jednak. Przeżył. Wypełniony po brzegi żądzą zemsty, przeistacza się w Punishera – mściciela, który postanawia wymierzyć sprawiedliwość i pomścić swoją rodzinę.
Frank Castle nie biega w obcisłym wdzianku z powiewającą pelerynką. Nie nosi majtek ubranych na potwornie obcisłe spodnie. Nie ma maski. Jego życiowa filozofia to „Kill ’em all”. A że potrafi zabijać na wiele sposobów, przez większość filmu mamy krew, bebechy i dźwięk pękających kości. A kiedy na „scenie” pojawia się Jigsaw, ja zrobiłam lekko skrzywioną minę – cóż, koleś nie należy do zbyt urodziwych. Paradoksalnie – ta cała przemoc, trochę w stylu horrorów klasy B, nadaje „Punisherowi” niesamowitego klimatu – złego, przesiąkniętego śmiercią, który dla fanów takich krwawych mordobijów będzie perełką. Bez dwóch zdań film jest ciężki, jak na kino superbohaterskie. Mimo wszystko dla mnie to produkcja nieco absurdalna i zauważyłam, że od pewnego momentu jedynie „zerkałam” w stronę monitora. Nie wiem. Nie należę do „wrażliwców”, ale to dzieło mnie trochę odpychało. No i sam aktor, który wcielił się w rolę główną (Ray Stevenson) średnio mi pasował. Za to kapitalną rolę miał w tym filmie Doug Hutchison, którego pamiętam z wielu świetnych filmów, a który porzucił swoją karierę na rzecz pukania jakiś brzydkich lasek. W „Punisherze” wchodzi w rolę nieobliczalnego, zdrowo pierdzielniętego Looney’a i jest w tej kreacji mega autentyczny.
Cóż, historia o mścicielu z czaszką bardzo odbiega od typowego marvelowskiego kina i chyba wolę pozostać przy kolesiach w obcisłych wdziankach. I po tygodniu z ciągłą naparzanką, laniem się po mordach itp. – marzę o jakieś komedii romantycznej, poważnie! Szczególnie, że 4 części Batmana czekają w kolejce!