ONA:
Już po pierwszych stronach tej książki w moich trzewiach zapłonęła nadzieja, żeby ktoś kiedyś zrobił ekranizację tej powieści, nieco w typie przygód Jasona Bourne’a. Byle tylko głównej roli nie powierzono Nicolasowi Klatce.
Są trzy sposoby obrabiania kasyna i tylko jeden z nich – na pierwszy rzut oka, ma sens i bywa skuteczny. Główny bohater, tytułowy Ghostman jest naszym narratorem i zaraz wyjaśni nam na czym on ma polegać.
Jest szósta rano w Atlantic City. „Zawsze znajdzie się słaby punkt” – nawet w najbardziej i najlepiej strzeżonym miejscu. I trzeba to wykorzystać. Oczywiście, najpierw należy przeanalizować wnikliwie całą „procedurę” i znaleźć ową lukę, która pozwoli nam działać. Tylko jest mały psikus. „Jeszcze nigdy żaden numer nie udał się idealnie. Zawsze pojawia się problem”. W przypadku tego skoku mamy 4 trupy, pościg i ponad milion zielonych z ładunkiem federalnym.
Pokonujemy kilka stron i blisko 3 tysiące mil by znaleźć się w Seattle. Tam dokładniej poznamy naszego głównego bohatera. Jeszcze nie wiem czym on dokładnie się zajmuje, nie wiemy też jak naprawdę ma na imię. Pozwala nazywać siebie Jackiem. Z każdym kolejnym zdaniem wydaje się być jednocześnie coraz bardziej intrygujący, ale ciągle trzyma nas w garści. W końcu uchyla rąbka tajemnicy i wyjaśnia na czym polega jego zajęcie. Otóż Jack, Ghostman, czy jak mu tam, od wielu lat z powodzeniem rabuje banki i robi to cholernie dobrze. Swoje „sukcesy” zawdzięcza przede wszystkim jednej zasadzie: bądź skrajnie ostrożny. Nasz bohater nikomu nie ufa i jest totalnie skryty. Nie ma telefonu, nie ma adresu. Nie ma też konta i nigdzie nigdy się nie zadłuża. Płaci wyłącznie gotówką. Nigdy go nie przesłuchiwano, ani nie pobrano jego odcisków palców – zresztą, nie byłoby czego, bo Jack pozbył się linii papilarnych w mało delikatny sposób. Skontaktować się można z nim wyłącznie za pomocą e-maila, który jest nienamierzalny w żaden sposób, a gdy zaczyna kręcić się wokół niego zbyt wiele osób, Ghostman wkłada twardy dysk swojego komputera do mikrofalówki, gdzie go chwilę smaży, pakuje swoje graty do torby i zaczyna życie od nowa. Wśród jego niebywałych umiejętności jednym tchem można wymienić kapitalną zdolność do zmiany tożsamości oraz umiejętność zwodzenia największych agencji, takich jak FBI, Interpol czy Secret Service, którym po prostu gra na nosie. Oto on: Ghostman, Jack Delton, ale imię czy ksywa nie mają tu wiele znaczenia, bowiem osiągnął on perfekcję we wchodzeniu, w „nabywaniu” nowej tożsamości. Szybka zmiana fryzury, trochę makijażu, nowe ubrania, nowe dokumenty. Do tego zmiana motoryki ciała, zmiana głosu i zachowań – mamy nową osobę. Jego mentorka nauczyła go zwracania uwagi na detale, stał się dociekliwy, bystry, jego wiedza jest przeogromna. Gdy pracuje – oddaje się temu bez reszty. Gdy jest w stanie spoczynku – czyta starożytne dzieła i próbuje je tłumaczyć. Jest bogiem w branży „znikania”. Nie zabija, chyba że musi. Nie ufa nikomu. Nie paktuje z gliniarzami. I niestety, raz nagiął swój własny kodeks, jest winny przysługę pewnemu zbirowi…
Książka jest fenomenalna. Napisana jest praktycznie tak jak scenariusz filmowy, dlatego niewiele potrzeba było mi, by „widzieć” całą akcję. Naszpikowana jest niesamowitą dynamiką oraz ogromnym zasobem wiedzy na temat różnych rzeczy, o których nawet nie śniłam. Wciągnęły mnie te opisy, bo były one totalnie ciekawe, np. te o pieniądzach z Rezerw Federalnych albo informacje o tym, że zjedzenie całego słoika gałki muszkatołowej gwarantuje trzydniowe haluny. Gdyby nie to, że Bowie pojawiła się w naszym życiu tydzień temu, zjadłabym powieść dużo szybciej, bo czyta się ją rewelacyjnie. To pozycja obowiązkowa dla fanów gatunku, gwarantuje intensywne przeżycia. Intryga, prowadzona przez debiutującego autora Rogera Hobbs’a (koleś 2 lata młodszy ode mnie, damn it) poprowadzona jest tak, że na końcu uśmiechamy się z niedowierzaniem do siebie, mrucząc pod nosem „No nieźle…”