ONA:
Jak czasami ten mój facet strzeli tytułem filmu, który musi/chce obejrzeć, to nie wiem gdzie się schować tudzież w co spakować te jego graty i wysłać razem z nim daleko stąd.
Pewnego uroczego popołudnia zakomunikował mi, że chce obejrzeć dzieło Freda Olena Ray’a, który twórcą jest bardzo płodnym, bowiem on reżyseruje, produkuje, tworzy scenariusze, jest też aktorem. Prawie jak Clint Eastwood. I o ile pan Brudny Harry tworzy dzieła, które zapadają w pamięć swoim dramatyzmem, tak twórczość pana Raya można nazwać używając jedynie samych wulgaryzmów, dookreślających słowo „mózgozjad” (np. „pojebany mózgozjad”). Amerykańscy naukowcy planują dowieść, że te filmy mają bardzo szkodliwy wpływ na rozum ludzki, działając niemal bliźniaczo podobnie, jak lobotomia, z tym, że wykonana przez starego, ślepego afrykańskiego szamana z głuszy. Widziałam raptem jeden film, stworzony przez tego pana i wierzcie mi – mam wystarczający obraz jego twórczości. Co dziś będzie? Otóż tak zwany „Super Shark”, którego polski tytuł brzmi bardzo zachęcająco – „Rekin cycojad”. Uprzedzając pytanie: cycki są, owszem.
Zupełnie jak w przypadku „Piranii 3D”, tu również mamy krwiożerczą bestię, która została uwięziona pod wodą i przypadkowo uwolniona. Potem było już tylko gorzej. Co więcej mogłabym napisać? No cóż. W filmie jest kilku bohaterów, ale większość z nich zostanie pożarta. Mamy też panią Kat, która jest/była jakimś naukowcem i zaczyna powoli rozpracowywać naszego tytułowego bohatera. Nie ma co więcej opowiadać o fabule, bo tak de facto – tu nie ma żadnej historii. Mimo wszystko jednak, na uwagę zasługuje właśnie rekin, który po okrutnie długiej niewoli w końcu wypłynął na lunch. Pomijając fakt, że jest zajebiście wielki, to do tego
a) umie „chodzić” po plaży,
b) umie „skakać”,
c) chociaż w filmie stwierdzono, że umie „latać”,
d) jest kuloodporny, boi się ognia,
e) zwabiają go fale radiowe.
Najgorsze jest to, że ja emocjonowałam się tym, czy on zje ich, po czym ucieknie i będzie sequel tej produkcji, czy jednak ktoś go pokona.
Czy ten film ma jakieś zalety? Owszem – jedną. To dzieło jest absolutną parodią, abstrakcją, która kpi sobie z wszystkich filmów typu „animal attack”, a już chyba najbardziej z klasyki, czyli ze „Szczęk”. Jeśli zaś chodzi o wady, to o czym bym nie wspomniała, będzie to totalną tragedią. Aktorzy beznadziejni, nawet nie klasy B. Ekspresją i dramatyzmem walczą o miejsce z lodówką. Ich dialogi są żałosne, zresztą – jak i cała fabuła. Ten film to przykład totalnego braku pomysłu, wiedzy i środków na to, by wykrzesać z tego odrobinę czegoś fajnego. Nie ma spektakularności, nie ma epiczności, jest za to wszechogarniająca kiepskość.
Może być tłem pod duże ilości środków uzależniających.
ON:
Fred Olen Ray to reżyser mający na swoim koncie ponad 120 produkcji filmowych. Nawet jeśli mieliście okazje oglądać jakieś jego dzieło, to na pewno szybko o tym zapomnicie, ponieważ w jego filmografii znajdują się takie perełki jak: „Hollywoodzkie dziwki uzbrojone w piły łańcuchowe”, „Bikini Jones and The Temple of Eros”, „Niewidzialny tata”, „Niewidzialna mama”, czy ostatnio oglądany przez nas „Rekin cycojad”. Facet jest płodny jak czarnoziem i chyba sam sobie wyznaczył cel w życiu – tworzyć najgorsze filmy ever.
Myślałem, że Uwe Boll, czy Ed Wood to najgorsi twórcy jakich nosi lub nosiła ziemia, ale okazało się, że ich produkcje to wspaniałe, wysokiej klasy kino, które powinno być nagradzane prestiżowymi wyróżnieniami. Przy panu Fredzie wypadają oni blado i nie mają się czego szczycić. Wspomniany „Rekin Cycojad” pojawił się w zabójczej cenie 3.90PLN na jednym z portali, który prowadzi dystrybucję elektroniczną. Po seansie zastanawiam się czy nie lepiej było sobie kupić za tą kasę piwo, czekoladę albo kanapkę ze strefy niskich cen w restauracji ze złotymi łukami. Niestety, postanowiłem wydać tę kasę w inny sposób, szkoda.
„Cycojad” nie ma zbytnio skomplikowanej fabuły: gdzieś na morzu stoi sobie platforma wiertnicza, która poza odwiertami, zanieczyszcza lokalne wody. Podczas awarii drążona skała pęka, a z podmorskiej szczeliny wydostaje się zmutowany, superwielki, bardzo genialny i krwiożerczy rekin. Na dzień dobry w widowiskowy sposób zatapia calusieńką platformę i zżera jej załogę. Całą katastrofę przeżywa tylko jeden człowiek i zgodnie z poprawnością polityczną – musi być on Afroamerykaninem.
Potem poznajemy trójkę młodych ratowników, którzy w okresie wakacyjnym będą pilnować plaży. To jeden chłopak i dwie dziewczyny. Ich imiona nie są wam potrzebne, bo jak już myślicie, że mają coś wspólnego z całą opowieścią, na plażę wyskakuje nasz gigant i pożera ich ze smakiem.
W mieście pojawia się także Kat, agentka, która zamierza zbadać sprawę zanieczyszczenia wody, a także pociągnąć do odpowiedzialności firmę naftową, która do niego doprowadziła. Przy okazji zbierania dowodów odkryje co się stało na platformie i dowie się co pożera ludzi na plaży. W pewnej chwili wyjdzie na jaw, że agentka robi wszystko na własną rękę, a jej wiedza na temat ryb pozwoli walczyć z rekinem.
Wraz z przybyciem do miasteczka agentki poznajemy też Chucka, mieszkającego na łodzi rozwodnika, który będzie przewodnikiem “agentki” po lokalnych wodach. Oczywiście, nie wiem jakim cudem, ale nawiązuje się między nimi romans, jednak w niego nie wnikajmy.
Właściciel firmy naftowej – Wade jest kombinatorem i wychodzi z założenia, że wszystko i wszystkich można kupić i się nie myli. Jego osoba w filmie musi się pojawić, ale poza daniem łapówki i kilkoma „głębokimi” tekstami, równie dobrze mogłoby go nie być.
W lokalnym klubie mamy wybory miss bikini i scena jest tylko po to, aby aspirujące do wielkich ról gwiazdeczki mogły komuś dać, by z kolei później na kliszy filmowej pomachać cyckami. Wiadomo: droga do Hollywood kutongami jest wybrukowana.
W sprawę zaangażowało się wojsko, bo rybeczka zatopiła ich łódeczkę podwodną. Gdy już dojdą co, kto i dlaczego wyciągają swój największy wojenny projekt: chodzący czołg. Ten przyprawiający o salwy śmiechu projekt wybudowano podobno na potrzeby wojny w Afganistanie. Rozumiem, że zabijał przeciwników wywołując u nich rozbawienie i sami po prostu ginęli, pękając ze śmiechu. Nie dziwię im się wcale. Pojedynek pełzającego po plaży rekina z tym cudem techniki jest wręcz oscarowy.
Na koniec, gdy już nie ma szans na ocalenie, pani agent wrzuca w pysk wielkiego żarłacza radio, do którego przymocowany jest ładunek C4 i rozwala go od środka. Koniec filmu.
Warto dodać, że rekina przyciągają fale radiowe (dlatego radio pozwoliło go zabić) i sam też emituje swoje, które powodują zakłócenia pracy sprzętu elektronicznego. Bestia jest kuloodporna, potrafi chodzić, a właściwie pełzać po lądzie i latać. Mając na myśli latanie mówię o takim skakaniu, jak robią to latające ryby.
Wiem, że wszystko napisane jest bez ładu i składu, ale taki jest właśnie ten obraz. To „dzieło” nie posiada gry aktorskiej, scenografia to wołające o pomstę do nieba kartonowa makieta, efekty specjalne są naprawdę specjalne i powinny być zamknięte w zakładzie dla opóźnionych. Jeśli popatrzę na to jak na film zrobiony dla jaj, to… Dobra odpuście sobie, bo szkoda 90 minut i jednego hamburgera.
