ON:
Pomimo tego, że czasami zbaczam z muzycznej trasy na dziwne wody elektroniki, to zawsze wracam na główny, progresywny nurt. Gdy tylko dowiedziałem się o tym, że powstaje nowe dzieło Erry i jego kumpli, nie mogłem się doczekać, gdyż każdy z albumów Nosound ma w sobie coś magicznego, eterycznego. Pierwszą płytę „sol29” kupiłem jeszcze za czasów grupy „Signify”. Chyba za pomocą „Gancza” zamówiliśmy wtedy 4 sztuki bezpośrednio od Erry i po kilkunastu dniach oczekiwań „CD” pojawiło się w moim domu. Zakochałem się w Nosound bezgranicznie od pierwszych dźwięków i miłość ta trwa do dziś.
To były inne czasy. Płyt CD słuchałem tylko na discmanie, a krążek przez długi czas był moim największym rarytasem w kolekcji. Teraz nadal budzi podziw i zachwyt kolekcjonerów, a sam Giancarlo podczas rozmowy powiedział „good collection indeed, you have some good and rare items (first edition of Sol29 and Lightdark, original digipacks, the pick of At The Pier!)”. To miłe, tak samo jak miłe było zaskoczenie Tima Bowenesa, gdy podpisywał moją limitowaną, nigdzie już nie dostępną 2 płytową edycję „Loveblows & Lovecries”. Posiadanie takich perełek w kolekcji to hołd dla twórcy, szacunek, który mu się nalży za to, że dzięki niemu odkryłem wcześniej nieznane muzyczne rejony. Ale wróćmy do najnowszej płyty Nosound pod tytułem „Afterthoughts”. Ten składający się z 9 ścieżek, album jest chyba najlepszą płytą w karierze zespołu. Złożyło się na to wiele czynników, między innymi współpraca ze znanym z Porcupine Tree perkusistą Chrisem Maitlandem. Chyba każdy przyzna, że muzyka wtedy jest najlepsza, kiedy podczas jej słuchania przechodzą nas ciary. Ja podczas pierwszego „odpalenia” albumu miałem je jakieś 6 razy.
Płyta zaczyna się praktycznie 8 minutowym „In My Fears”, otwieranym przez gitarę, jaką znamy z poprzednich albumów. Ale po minucie zdajemy sobie sprawę, że mamy do czynienia z utworem, który dla niej jest tym, czym „From silence to noise” dla „LIghtdark” czy też „Idle end” dla „sol29”. To utwór stawiający dla reszty dzieła poprzeczkę tak wysoko, że trudno mi uwierzyć, że artystom udało ten poziom utrzymać . To absolutny hicior, nadający się na singla, promującego tę płytę. Dziwie się, że nie zamieszczono go na „at the pier”.
Jeśli pierwszy kawałek był powrotem do korzeni, to kolejny – „I miss the ground” udowadnia, że zespół się zmienia, ewoluuje i trzeba było kilku dobrych lat, aby panowie zagrali inaczej. Gdzieś w tle pojawiają się sample lub klawisze ,przynoszące na myśl „Demnation” zespołu Opeth. Ale to nie one nadają całemu utworowi kopa, ale zaczynająca się w trzeciej minucie gitarowa solówka, na sam koniec zaś Maitland pokazuje, za co “jeżozwierze” kochają tego faceta. Tutaj perkusja to najprawdziwsze dzieło sztuki. „Two monkeys” jest dobrze znane z „at the pier”. To spokojnie zagrana i zaśpiewana, wręcz wyrecytowana ballada. Dźwięki przeszywają nas na wskroś i wraz ze smutnym tekstem drążą naszą duszę. To opowieść o samotności, która nigdy nie będzie dawała szczęścia. Następnie mamy „The anger song”, nie wiem dlaczego muzycznie przypomina mi trochę „Hatesong”. Możliwe, że to znów zasługa Maitlanda, który przeniósł „jeżozwierzowe” dźwięki na płytę Nosound. O każdym kawałku można napisać coś dobrego. Znajdziemy tutaj wspaniałe solówki nie tylko gitarowe, ale o perkusyjne i fortepianowe. W „Wherever you are” mamy fantastyczną dwuipółminutową walkę bębnów i fortepianu, która nigdy nie będzie rozstrzygnięta. Melodyjność i agresja, siła i ulotność – tak można opisać tą piosenkę.
Z jednej strony nowa płyta Nosound to nic nowego, z drugiej jest ona wręcz przepełniona melodią, melancholią. Jest malownicza, gdyż dźwięki tworzą muzyczne pejzaże, jakie mało który zespół potrafi tworzyć. Niestety, trochę się boję, że „Afterthoughts” zje ta sama choroba, która toczyła „Shoolyard Ghost” – płytę rewelacyjną, ale szybko uciekającą z pamięci. Możliwe że się mylę i wtedy będę bardzo mile zaskoczony. Do tej pory Nosound towarzyszyło mi podczas nocnego grzebania w Photoshopie. Nic się nie zmieni w tym temacie, ponieważ to muzyka pozwalająca się zrelaksować i uspokoić myśli. To inny rodzaj progresywnego grania. Na półce już czeka wolne miejsce na wydanie pudełkowe i możliwe, że za jakiś czas zostanie podpisane przez członków zespołu, jak i poprzednie płyty. Jeśli lubicie Nosound to bez wahania możecie kupić nowy album, gdyż nie będziecie zawiedzeni. Gdy zaś nie mieliście do tej pory styczności z tym zespołem, to warto poszukać gdzieś kilka sampli, bo możecie stracić kawał dobrej muzyki. Dla mnie duża 5-tka.