ONA:
Większość z nas miała misiaka-przytulankę, z którym zasypialiśmy, bawiliśmy się, który był powiernikiem naszych pierwszych tajemnic, problemów i smutków. Mój pierwszy misiak-przyjaciel był lwem, a konkretnie lwicą. Dostałam ją od dziadków na Gwiazdkę i wierzcie mi, rozstanie było bolesne. Była już totalnie sfilcowana, każde pranie kończyło się coraz gorzej, miała pogryzione przez psa ucho, z którego wychodziła wata, ale była moją ukochaną maskotką. Potem przyszedł czas na misiaka, który nie dorobił się imienia, bo już byłam za stara na takie zabawy, ale siedział w swoim czerwono-zielonym szaliku na szafce nocnej. Był też hipopotam Hipok i jego miękki brzuch i wielki nos. A kilka lat temu przygarnęłam wilka Hugo, który został zwolniony z pewnej firmy, bo wszystkich pracowników rozpraszał i mieszka z nami do dziś, pilnując Dawidowej kolekcji gier na konsole. I nie pozwalam żadnemu dzieciakowi bawić się z nim. A teraz mam 26 lat i zdecydowanie wolę w prezencie dostać koszulkę z misiakiem, niż samego misiaka. Może już jestem za stara, może nie chcę się na siłę udziecinniać, a może już po prostu zabrakło miejsca na kolejnego przytulasa z watą w środku. Wolę te misiaki, które dysponują stalą temperaturą, może być 36,6.
Tak, dziś będzie o maskotce. Maskotce bardzo nietypowej, bo ożywionej. Chwilę temu wróciliśmy z „Teda”, ponoć komedii roku. Bardzo dużo pozytywnych recenzji, jeszcze więcej spoilerów, które kipiały humorem, nie do końca poprawnym politycznie. A czy mi się podobało? Odpowiedź kilka linijek niżej.
Gwiazdka wiele lat temu. Do tego spadająca gwiazda. I jedno marzenie małego chłopca, który nie potrafił znaleźć sobie przyjaciela. I booom! Miś, którego dostał w prezencie nagle zaczyna żyć. Rodzice z przerażeniem początkowo patrzą na to coś, ale z czasem przyzwyczajają się do wypchanego watą, pluszowego misia, który mówi, chodzi itp. Ba, misiak Teddy zaczyna robić karierę, w końcu nie codziennie spotyka się takie wybryk. Ale co najważniejsze, mały John wreszcie ma przyjaciela. Lata mijają… Teddy towarzyszy naszemu bohaterowi we wszystkich ważnych chwilach. Ale chłopaki dorastają szybko. Mijają kolejne lata. John jest zdrowo po trzydziestce, od 4 lat spotyka się z Lori. I właściwie, żyją z Tedem w trójkącie, a nie jest układ idealny. Dlaczego? Bo ponoć ma zły wpływ na Johna. A Lori ma tego powoli dość. Wkurza ją nieodpowiedzialność jej ukochanego, jego spóźnianie się i zrywanie się z pracy, bo akurat był w trakcie upalania się ze swoim pluszakiem. Albo tego, że ciągle łamie obietnice, a ona daje mu kolejną ostatnią szansę. Można powiedzieć – typowa głupia baba. Ale ona go kocha. Tyle. Jaki zatem jest John? Jest dzieciakiem w ciele pana po trzydziestce (skąd ja to znam, hmm…), który jest TOTALNIE nieodpowiedzialny. On utknął gdzieś pomiędzy kreskówkami i Flashem Gordonem, a wielkim bongosem, wypełnionym jakimś zielskiem. Zegar tyka, czas na coś się zdecydować. Z jednej strony kobieta jego życia, z drugiej pluszak, przyjaciel, który nigdy miał go nie opuścić. Z każdą minutą ten trójkąt zaczyna się coraz bardziej komplikować… Szczególnie, że Ted ma psychofana, a na Lori ma ochotę jej szefuniu.
Dobra, teraz opinia.
Gratuluję wszystkim twórcom trailerów, bo ostatnio widzę nieznośną tendencję, do umieszczania najlepszych kawałków w zapowiedziach. Tak też jest w przypadku „Teda”. Okej, było jeszcze kilka momentów, przy których sala rżała, ale resztę widziałam w trailerach. Niemniej, sam pomysł na historię jest rewelacyjny. Jest to baja dla dorosłych, z ćpaniem, bzykaniem, piciem, z dziwkami i wrednymi dowcipami. Ale nazwanie tego filmu „komedią roku” – chyba za duże hasło. I proszę mnie źle nie zrozumieć, film jest zabawny, ma zajebiste momenty, ale to nie jest tak, że przez cały seans rżycie, nie mając nawet możliwości, by zaczerpnąć oddechu i przez to dusicie się popcornem. Ja nawet lekko się popłakałam pod koniec, bo historia ma dość słabe, bardzo holiłódzkie zakończenie, oblane lukrem, ciepłym sosem toffi, z posypką i wafelkiem. Według mnie film jest niespójny. Liczyłam na żart za żartem, liczyłam, że po seansie brzuch mnie będzie bolał tak bardzo, jakbym zrobiła 500 brzuszków. Ted jest rewelacyjny. Mark Wahlberg nie starzeje się zupełnie, a Mila Kunis jest piękna, ale ma w sobie coś żabiego.
Podsumowując – oczywiście, trzeba iść na ten film do kina, właśnie dla tych kilku momentów, dla tego chamskiego poczucia humoru, dla żartów i przede wszystkim, dla sceny z kupą w salonie. Ale sugeruję nieco przytępić oczekiwania. Nie polecam wrażliwym jednostkom, które nie używają przekleństw, narkotyków, płatnego seksu, brzydzą się chamskim (bardzo) dowcipem.
Aaa! Fuck you thunder!
ON:
Ted jest pluszowym misiem. Ma około metra wzrostu (może troszkę mniej, a może więcej), jest koloru kawy z mlekiem i ma jakieś 27 lat. Ted uwielbia „Flasha Gordona”, szybkie laski oraz dobre zioło. Jego najlepszy przyjaciel to John Bennett, facet po trzydziestce, który mimo swojego wieku zatrzymał się na pewnym etapie życia i nie potrafi go przeskoczyć. Praca nie daje mu satysfakcji – coś się w nim wypala. Jedyną odskocznią, otuchą i nadzieją na wszystko, jest jego dziewczyna Lori, z którą jest od ostatnich czterech lat i kocha ją ponad wszystko. Niestety, jak każdy facet, czasem robi głupie rzeczy. Wiadomo, dziwne pary mają kąty. Ten jest naprawdę wyjątkowy, bo składa się z kobiety, mężczyzny oraz żyjącego pluszaka. Tak w kilku zdaniach możemy opisać najnowszy film Setha MacFarlane’a, dobrze znanego fanom „Family guy’a”. Ta chamska komedia o nic nie mówiącym tytule „Ted” jest czymś, co z poprawnością polityczną, dobrym smakiem i zasadami ma niewiele wspólnego. To typowy złośliwy amerykański humor z najwyższej półki.
Wszystko zaczyna się na przedmieściach, jakieś 27 lat temu, gdy mały John, którego nikt nie lubi, bardzo chce mieć prawdziwego przyjaciela. Podczas gwiazdkowej nocy wypowiada życzenie. Pragnie, aby jego pluszowa maskotka ożyła. Rano jego życie zmienia się nie do poznania. Teddy a dokładnie Ted, nie jest już zwykłym pluszowym misiem. Wiadomo, w obecnych czasach takie sytuacje doprowadzają do sensacji. Zabawka ma swoje pięć minut sławy, ale nie zawraca mu ona na tyle w głowie, aby opuścić swojego przyjaciela. Tak mijają lata i jak wspomina narrator „Nie ważne, że jesteś pluszowym gadającym misiem. W pewnym momencie świat zacznie Cię mieć w dupie”. Dochodzimy do obecnych dni. Ted pali zioło razem z Johnem. Totalny chill na kanapie w salonie. Później na fazie wypad do wypożyczalni samochodów – znienawidzonej pracy mężczyzny. Pluszowy misiek na ziołach to nie najlepszy kierowca. W ten sposób scena po scenie dochodzimy do rozmowy, w której Bennet informuje miśka, iż ma zamiar spędzić czwartą rocznicę wraz ze swoją Lori. Jednocześnie zaczyna się gdybanie, czy może to już czas na coś poważniejszego. „Anal? – pyta misiek? Nie. Oświadczyny – odpowiada John”.
Wieczorna kolacja przebiega praktycznie bez zakłóceń. No prawie, ponieważ pudełeczko z prezentem dla ukochanej nie zawiera pierścionka, a jedynie kolczyki, powrót do domu zaś kończy się spotkaniem czterech dziwek oraz ludzkiej kupy. Dziwki, kupa i Ted przebywają w salonie. Ta sytuacja przelewa czarę goryczy i dwoje nietypowych przyjaciół czeka ciężka rozmowa. Podczas niej Ted dowiaduje się, iż czeka go dorosłe życie. Jak ma to wyglądać? Musi mieć pracę, wynająć mieszkanie i mieszkać w nim sam. Okazuje się, że chamskie miski z jajami szybko dostają robotę w supermarkecie, w którym poznają laski o imieniu jakie noszą tylko blond „białe śmiecie”. Tutaj zaczyna się historia, w której miłość, dorosłość, przyjaźń będą się przeplatać. Znajdzie się też czas na chwile grozy, szefa dupka i podstarzałego „Flasha Gordona”. Zapominałem dodać o niezapomnianym pojedynku pluszowy miś vs. gęś.
Podczas oglądania „Teda” miałem bardzo mieszane uczucia. Seth dał nam kawałek dobrej komedii, która potrafi rozśmieszyć, ale niestety potrafi ona mieć przestoje. Brakuje tutaj także humoru tak bardzo chamskiego jak w „Family Guy-u”. Facet trochę złagodniał. Mimo tego warto iść do kina, zobaczyć to wszystko na własne oczy…