ONA:

Niedzielne wczesne popołudnie. Ciepłe promienie słońce wpadają do sypialni, a jeszcze letni wiatr kołysze fioletowymi zasłonami… Jest po prostu beztrosko i błogo. Leżymy na łóżku, otuleni kilkoma poduchami, delektując się weekendem i starając się nie myśleć o nadchodzącym tygodniu, który da popalić. I w naszych głowach narodził się okropny pomysł. A jakby tak obejrzeć „Kac Wawa”? Szybki reaserch w internecie, ekspresowa płatność kartą, bo owszem – zapłaciliśmy za obejrzenie tego wybitnego dzieła, ale o tym później. No to lecimy…

I właściwie mogłabym po raz kolejny zacząć pastwić się nad następnym beznadziejnym polskim filmem, ale to już powoli zaczyna być nudne. Tak. „Kac Wawa” jest filmem tragicznym. Tak, „Kac Wawa” to zło ostateczne, które należy omijać, a jak już ktoś to obejrzy – to trzeba obśmiewać, krytykować i przestrzegać innych przed tym gównem. Na miejscu twórców, po takim zhańbieniu, zmieniłabym zawód. Hodowla jedwabników to podobno bardzo twórcze zajęcie. Na miejscu aktorów, oddałabym gażę na schroniska dla zwierząt, żeby w ten sposób przeprosić, za wydymanie wielu tysięcy ludzi w oczodół. Jeżeli istnieje coś takiego, jak zakaz wykonywania zawodu to Szyc, Pawlicki, Milowicz, Żurawski, Pujszo, Bohosiewicz, Gąsiorowska, Karolak i cała reszta obsady, powinna zastanowić się, czy nie skończyć z tym. Poważnie, już lepsze będą te jedwabniki. Michał Milowicz, który nie należy do aktorów wysokich lotów, ma u mnie sympatię po „Chłopakach…” – tam dał radę. W „Kac Wawa” jest żałosny. Jego rola ogranicza się do irytujących tekstów na temat jego penisa, z gigantyczną sraką w tle. Borys Szyc, ponoć najlepszy polski aktor komediowy, wpadł w sidła i jego role to jedynie kreacje zapijaczonych chłopaczków. Ale on dobry w tym jest. Wiecie, doświadczenia życiowe. Sonia Bohosiewicz. Przepraszam bardzo, ale nie trawię. Czekam za to, kiedy wyskoczy mi z lodówki, bo obawiam się, że droga jej kariery zawodowej zmierza w kierunku Królowej Pasztetów, kiedy już Kasia Skrzynecka odłoży berło. Pani Soni mówię głośne „NIE”. A może wschodzący talent w tej paradzie wybryków? Roma G., która po „Ki” i „Sali samobójców” nazywana była jedną z najlepszych polskich aktorek (przy czym dla mnie to jest kompletna pomyłka, stawiać ją na równi z np. Jandą, czy Tyszkiewicz), też zamoczyła paluchy w tym badziewiu w trzy de. Przepraszam, ja rozumiem wiele i jeszcze więcej jestem sobie w stanie wyjaśnić łopatologicznie, ale na Teutatesa, jak z taką ohydną wadą wymowy, z tak mętną i nudną twarzą, z tak irytującym graniem i nieznośną manierą „wielkiej gwiazdy” można w ogóle robić w filmach? Dla mnie to absolutny przykład na to, że aktorem może zostać każdy. Wystarczy nauczyć się jakieś śmiesznej kwestii na pamięć. Porażka. Roma G. jest najsłabszym ogniwem w tym filmie. Proponowałabym teraz jej jakąś operację plastyczną, zmianę nazwiska, a najlepiej ucieczkę gdzieś, gdzie jest dużo jedwabników. I nie, jeszcze nie skończyłam. Tomasz Karolak. Tomasz Karolak, niegdyś wielki aktor komediowy, serialowy, do tego muzyk, celebryta, wieczny kawaler i dzieciorób, musi mieć chyba ogromne długi i kredyty. Dlaczego? Ależ proszę. Rok 2008: 4 filmy. Rok 2009: 4 filmy. Rok 2010: 6 filmów. Rok 2011: 5 filmów. Do tego nie zapominajmy o serialach i bajkach, które dubbingował. W 2012 trafił mu się tylko „Kac Wawa”. Czyżby wstyd panie Tomku? Wśród nagród, które pan Karolak zdobył mamy owszem Telekamerę w kategorii aktor (którą dostał chyba tylko ze względu na głosujące panie w średnim wieku), ale mamy również nagrodę ze Świrów, z Glamour, z Party i jedna z wielu, która rzeczywiście do niego pasuje – Vivat NieNajpiękniejsi. A sam pan K. mówi „Szerokiej publiczności jestem znany z seriali, z lekkich filmów, ale tak naprawdę jestem człowiekiem teatru.” Dobre sobie. Pani Agnieszce Włodarczyk sugeruję zmianę partnera życiowego, ponieważ scena łóżkowa i jej jęczenie nie brzmiały zbyt autentycznie. Michał Koterski, który również gra w „Kac Wawa” to dla mnie bardzo zaniżony próg, jeśli chodzi o jakiekolwiek oczekiwania, tu mnie nie zaskoczył. Daremny jak zawsze, jak zwykle. Mininalny plus dla Przemka Bluszcza i dla Mirka Zbrojwicza, ale jak od 20 lat gra tylko role alfonso-mafiozo-kombinatorów, to półpancerz wrasta i już nie ma odwrotu. Pod względem aktorskim – film jest tragiczny. To mieszanka najpopularniejszych nazwisk, które znamy z filmów, telewizji, pudelka i z faktu – bo przecież miał to być najlepszy polski film komediowy, każdy chciał tu zagrać. I ja się pytam – jak teraz Ci wielcy aktorzy mogą w ogóle pokazać się ludziom? Spłonęłabym ze wstydu, że przyłożyłam rękę to tak beznadziejnego dzieła.

Ale żeby nie było, że tylko to wina aktorów. Biorą każde badziewie, kredyty, hipoteki, wiadomo. Chciałabym teraz wyrzygać się na twórców. Łukasz Karwowski, który pewnie z dumą zasiadał na fotelu z napisem „reżyser”, niech się cieszy, że rzesze rodaków nie złożyły pozwu grupowego po obejrzeniu tego czegoś. Stracony czas, pieniądze, nerwy – czas w końcu na jakiś precedens, może wtedy w końcu wezmą się za robotę. Jacek Samojłowicz powinien zakończyć swoją pracę filmową wiele lat temu, kiedy wyprodukował „Ja wam pokażę!”. A Piotr Czaja to jakiś młody leszczyk, który nie ma za grosz doświadczenia, ale popełnił „Kac Wawę”, a potem, po akcji z Raczkiem, ostro odgrażał się procesami – dla mnie zwykły cham.

I jak już jesteśmy przy Tomaszu Raczku. Kocham tego faceta, poważnie. Jest krytykiem, a nie hipokrytykiem. Jest szczery, ale robi to w tak elegancki i wysublimowany sposób, że każde słowo, które wylewa się z jego ust, brzmi jak opowiadanie, jak bajka. Nawet, gdy pisze, że film „Kac Wawa” jest nowotworem. Tak, „Kac Wawa” jest nowotworem. Rakiem złośliwym, który przechylił czarę goryczy. Powiedział coś niezwykle ważnego, ponieważ obnażył sposób, w jaki polscy dystrybutorzy DYMAJĄ widzów, odwlekając pokazy prasowe, tylko i wyłącznie po to, żeby film komercyjny miał dobre wejście w pierwszy weekend. A potem machina nakręca już się sama.

„Kac Wawa” jest żenujący, prymitywny, obrażający cały światek filmowy i co najgorsze – obrażający widza. Bo według mnie autorzy zarówno od strony scenariusza, reżyserii, po grę aktorską stwierdzili, że polski widz to kretyn, którego dziwki, ćpanie, chlanie, sranie, bzykanie śmieszą bezwarunkowo.

Błąd.

Nie oglądać, nawet z ciekawości. Nie i tyle.

ON:

„Jest taka knajpa (powiem gdzie,
Gdy ktoś mnie pięknie zapyta) –
Taki w niej warzą piwny lek,
Że raz z Księżyca spadł tam Człek,
By sobie popić do syta.”

To taka piosenka z „Władcy pierścieni”, opowiadająca o balowaniu wraz z psem, kotem, była tam też krówka przez księżyc skacząca. Śmieszna piosnka, która wykonawcy przyniosła troszkę kłopotów. Dlaczego pisząc o polskiej „komedii” zaczynam od tolkienowskiej klasyki? Bo to będzie jedyna część recenzji, która nie zawiera negatywnego dźwięku, no i to piosenka o piciu, podobnie jak pseudo-dzieło Łukasza Karwowskiego. Tolkien bez budżetu stworzył arcydzieło literackie, w którym nawet kilkunasto zwrotkowa piosenka była śmieszna i wciągająca, a pisarz nie miał do pomocy nowoczesnego sprzętu, ani kilku milionów złotych. Jedynie wiedzę, pióro i swoją wyobraźnie.

Przenieśmy się proszę do czasów współczesnych. Wspomniany powyżej (podobno nawet ceniony, za dwa czy trzy wcześniejsze filmy) reżyser Łukasz Karwowski wraz z trzema scenarzystami wpadli na genialny pomysł. Myślę, że podczas jednej pijackiej imprezy postanowili napisać scenariusz, a później zdobyć na niego pieniądze i nakręcić fantastyczne polskie kino. Niech Was nie zmyli tytuł, który nawiązuje do „Kac Vegas”. Jeśli ktoś film Todda Phillipsa kiedykolwiek porówna do rodzimego czegoś, to powinien poddać się lobotomii, gdyż jako jednostka społeczna jest bezużyteczny. Najlepsze jest to, że producenci filmu chwalą się:

„Niezwykłe zdarzenia i zbiegi okoliczności pełne grozy i humoru, które przytrafiają się bohaterom, śmieszą, bawią oraz moralizują. Wszystkie zdarzenia opisane w filmie miały miejsce naprawdę i zostały opisane przez autorów na dużo wcześniej, zanim powstała amerykańska wersja “Kac Vegas”. Producent, autorzy scenariusza i reżyser dedykują ten film ku przestrodze dla wszystkich pragnących podobnej rozrywki mężczyzn oraz dla poprawy humoru wszystkich pań, których mężczyźni idą się bawić”

Ja rozumiem, że w takim razie pewnie te historie zostały podkradzione od Polaków przez Amerykanów i na ich podstawie nakręcili „ten gniot” o wieczorze kawalerskim w Vegas. A reżyser polskiego filmu miał czelność pozwać Tomasza Raczka za poniższą wypowiedź na temat swojego obrazu:

„Ten film jest jak choroba, jak nowotwór złośliwy: zabija wiarę w kino i szacunek do aktorów…. Patrząc na Romę Gąsiorowską, Sonię Bohosiewicz i Borysa Szyca, grających główne role, czułem się tak jakbym patrzył jak ktoś przerabia kochanych członków rodziny na dziwki i alfonsów. Szczerze i nieodwołalnie odradzam pójście na KAC WAWA do kina. Ten film powinien ponieść klęskę frekwencyjną – może to nauczyłoby czegoś producentów. WSTYD!”

Może powinien także pozwać twórców „Kac Vegas” za plagiat? Rozumiem, że ktoś doszedł do siebie po pijackiej imprezie, na której były dziwki, koks i litry alkoholu, zorganizowanej po premierze „Kac Wawy” i okazało się, że po pierwszym weekendzie od premiery dochody z jego sprzedaży nie wystarczą na pokrycie kosztów tej libacji. Wiadomo, tonący brzytwy się chwyta, a tutaj nią jest pozwanie krytyka filmowego za krytykowanie. Jest grubo.

U Tomasza Lisa spotkali się Paweł Mozakowski, Cezary Pazura, Kazimierz Kutz (który przyznaje się, iż polskiego kina nie ogląda) no i oczywiście Jacek Samojłowicz (producent filmu) i rozpoczęła się dyskusja. Kutz zaczął starą szkołą, że wszystko to wina zmiany ustroju. Mozakowski podtrzymał opinię Raczka. Pazura jako reżyser oczywiście chroni polski przemysł filmowy, który po prostu czasem ma słabsze dni. Przecież jego „Weekend” zobaczyło 800 tysięcy widzów, a co trzeci bilet do kina sprzedawany jest na polski film. Pan producent cały czas się broni, że on Raczka pozywa nie za zepsucie frekwencji, a za krytykę działalności gospodarczej i przyrównanie jego osoby do złodzieja, chcącego okraść widza.

Teraz tak. Film jest tak słaby, że podobno nie ma go nawet na torrentach. Znaleźć go gdziekolwiek jest trudno, aż tu pewna strona pozwala go zobaczyć za całe 9zł. Zastanawialiśmy się chwilę, czy chcemy wydać te pieniądze na możliwość oglądanie online, czy poczekamy aż dołożą ten film do ”Faktu”, „Super Expresu” czy innego tabloidu. Okazało się, że jednak nie wytrzymamy i bierzemy.

Zaczyna się zdjęciami Warszawy nocą, nakręconymi z lotu ptaka. Wiadomo, każdy ma taki Manhattan na jaki sobie zasłużył. Nie wiem co w takim razie widzowie zrobili, aby dostać takie kino. Zalany Szyc wpada do jakiejś agencji towarzyskiej, zaczyna się głupkowata wymiana zdań z dwoma alfonsami, dochodzi do szarpaniny Szyc dostaje w ryj. Wyciąga więc „klamkę” i strzela do jednego z nich. Do pokoju wpada (grająca prostytutkę) Gąsiorowska, która też wygląda jakby była wczorajsza. Uzbrojona w pistolet oddaje strzał w kierunku Szyca. No i mamy teraz cięcie. Szyc siedzi ze swoją narzeczoną Bohosiewicz w pokoju hotelowym. Okazuje się, że za naście godzin ma się odbyć ich ślub, a za chwilę czeka ich wieczór panieński oraz kawalerski. Ona wypada z koleżankami do klubu z męskim striptizem, on zostaje z kilkoma kumplami (dresik cwaniak, kumpel z wojska, podstarzały biznesmen ze złotą kartą i dziennym limitem 1k oraz śląski zarośnięty diler koksu) i ma grać w makao oraz pić soczek. Laski piją, grają w „pytanie lub zadanie” – grę, która doprowadza do bezsensownego końca tego wieczoru. Nawalona dziewczyna dociera do hotelu i zasypia koło wielkiego łoża. W pokoju nie ma jej ukochanego Boryska S., ponieważ po kilku drinkach zaprawionych koksem, po namowach kumpli – wypada na miasto. Zaczyna się melanż w Wawie. Panowie najpierw lądują w klubie, w którym wyrywają „100dentki”, czyli za stówę postawię Twoją dętkę, które jednak się dość szybko zmywają. Panowie mają parcie na prącie, więc szukają kolejnych lokali. Po odwiedzeniu jakiegoś zapyziałego przybytku na Krakowskim Przedmieściu, znów postanawiają zmienić miejscówkę. Ostatecznie trafiają do lokalu, w którym dwóch alfonsów z pierwszych scen filmu dyma ich na kasę, dziwki nie mają ochoty na seks mimo, że im się płaci, a w drinkach są środki na sranie. Co będzie dalej? Nie musicie wiedzieć, bo szkoda na to waszego czasu.

Nie mam jakiś wielkich uczuć patriotycznych. Jest mi miło, jak jakiś polski sportowiec lub artysta zostanie wyróżniony poza granicami naszego kraju, ale nie sikam ze szczęścia, jak drużyna w picipolo dostanie złoty medal. Cieszę się, że urodziłem się białym Europejczykiem i to mi wystarcza. Staram się wierzyć, że nasi rodzimi twórcy mogą zrobić coś dobrego. I naprawdę czasem się to udaje. Śledziu narysował świetne „Osiedle swoboda”, chłopaki z Tides from Nebula grają na zagranicznych festiwalach, graficy robią światowej klasy animacje, a pisarze dostają nagrody. Tak jest to miłe. Staram się wierzyć, że z czasem pojawią się nowe filmy, które uratują polskie kino. Nie obyczajowe, wojenne, historyczne, ale dobre komedie czy sensacje. Niestety od kilku lat dostajemy „dzieła” pokroju „Ciacha”, „Weekendu” czy opisywanego „Kac Wawa”. Polskie kino zmierza do kloaki, fekalny humor może śmieszyć kolesia z podrobionym dresie Adidasa kupionym od Turka, ale każdy nawet przeciętnie znający się na kinie Polak, nie da się nabrać na kawałek kupy, zapakowany w kolorowy papierek, na którym znajdują się nazwiska oraz napis 3D. Może dlatego otwarcie to tylko 70 tysięcy widzów, ale i tak uważam, że o jakieś 50 tysięcy za dużo. Stanowczo odradzam. Za te kilka złotych wydane na ten film, kupcie dzieciakom dużą porcję lodów, a jeśli dzieci nie posiadacie to polecam zimne piwko w dobrej knajpce. Da wam na pewno więcej radości.