ONA:

Oscar Wilde mawiał, że każda władza degraduje człowieka. Machiavelli twierdził, że ten, kto ma władzę, nie musi nikogo przepraszać, a Arystoteles dorzucał do tego jeszcze, że to władza najlepiej sprawdza charakter człowieka. Zatem niech „Władza” będzie dziś tematem rozkminania.

Cała historia zaczyna się kilka lat temu, kiedy to przed sądem staje policjant – Billy Taggart (Mark Wahlberg). Podczas pewnej akcji zabija on gwałcicielo-mordercę, dlatego trafia przed oblicze sprawiedliwości. Oczywiście, jest on uniewinniony, ale dla świętego spokoju odchodzi ze służby, na prośbę burmistrza Hostetlera (w tej roli Russell Crowe). Mijają lata. Taggart pracuje jako detektyw, tropiąc niewiernych małżonków tudzież wspólników, ale ledwie przędzie. Cóż, nie wszyscy jego najemcy płacą w terminie. Pomaga mu urocza Katy. I ni z gruchy, ni z pietruchy odzywa się do niego Hostetler. Pan burmistrz jest właśnie w trakcie kolejnej kampanii, ale ma problem. Z żonką (Catherine Zeta-Jones), która ma kogoś na boku. Billy przyjmuje zlecenie burmistrza i zaczyna tropić niewierną. Jest skuteczny, bo dosyć szybko robi odpowiednie zdjęcia, które przedstawia Hostetlerowi. A potem pod osłoną nocy okazuje się, że kochanek… jakby to powiedzieć… odłożył łychę i już nie będzie jadł z miseczki burmistrzowej. Zemsta? Biorąc pod uwagę to, że po krótkim czasie wyszło na jaw, że rzekomy kochanek pierwszej damy jest gejem, to raczej ciężko mówić o sztampowym odwecie. Cała historia zaczyna delikatnie mówiąc – śmierdzieć. Taggart stał się marionetką, która bezskutecznie miota się na scenie. Dlatego za wszelką cenę chce dowiedzieć się o co biega. Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o…?

W zasadzie mogę powiedzieć, że „Władza” to całkiem niezłe kino. Jest fajnie zagrane, zmontowane, ma fajny scenariusz, ma interesującą muzykę i wydaje się być „poprawny”. Niestety, ma jedną, ogromną wadę. Jest wypełniony przydługawymi przestojami, które nic nie wnoszą, a jedynie mogą doprowadzić do zaśnięcia (półprzytomnego widza budzą kolejne wystrzały, które „pojawiają” się w obrazie). Zatem, jeśli film ma (prawie) same plusy, które w ogólnym rozrachunku dają niestety, dosyć miałki wynik, to wina leży wyłącznie po stronie reżysera. Jak można mieć przed kamerą Wahlberga i nie zrobić wściekłej sensacji?! Jak można stworzyć dla Crowe’a postać tak odmienną, niż jego typowe role i nie porwać widza? Nie rozumiem…

ON:

Zastanawiałem się czy nie rozpocząć wpisu od jakiegoś cytatu związanego z władzą i w ten sposób torować sobie drogę do dalszej części tekstu. Jednak zrezygnowałem z tego posunięcia, ponieważ stwierdziłem, że wiele już tęgich głów dostatecznie dużo napisało na ten temat i jeśli ktoś chce cytat o władzy, to po prostu znajdzie go w internecie. Ja zaś napiszę kilka słów o „Władzy”, która to w marcu ukradkiem pojawiła się w polskich kinach.

Nie wiem jak duże było „otwarcie” tego dzieła w naszych rodzimych kinach. Nie spodziewam się kroci, ponieważ całkiem sensowny scenariusz zabito dłużyznami i wątkami praktycznie nic nie wnoszącymi do filmu. Trochę przypomina mi się „Plan doskonały”, miał on tą samą wadę. Możliwe, że jest to wina debiutującego jako scenarzysta Briana Tuckera, ale jest to tylko moje gdybanie. O czym jest „Władza”? Nie będę zbyt oryginalny jeśli napiszę, że o władzy. Dokładniej zaś o burmistrzu Nowego Jorku, starającym się rządzić miastem, a jednocześnie załatwiać swoje własne, nie do końca czyste, interesy. Wszystko zaczyna się jednak od policjanta – Billy’ego Taggarta (Mark Whalberg), ląduje on w sądzie oskarżony o morderstwo. Zastrzelił bowiem pewnego typa, który zgwałcił i zabił 16-letnią dziewczynę. Opinia publiczna domaga się linczu na struży prawa, ale odpowiednio zagazowany temat pozwala Taggartowi ocalić tyłek przed wyrokiem skazującym. W tej sprawie pojawiają się pewne dowody, lecz trafiają one do burmistrza Nicholasa Hostetlera (Russell Crowe). Władyka postanawia zatuszować całą sprawę, ponieważ miasto nie potrzebuje teraz publicznego linczu. Wszystko wydaje się być okej, tyle że jakaś głowa musi polecieć. W ten oto sposób Billy traci robotę policjanta. Mija kilka lat. Taggart pracuje jako prywatny detektyw, a większość jego spraw to łapanie niewiernych mężów i żon. W prowadzeniu biura pomaga mu młoda Katy, dziewczyna będąca nie tylko pracownicą, ale i przyjaciółką. Niestety, kasa ze zleceń skapuje bardzo powoli. Na stopie prywatnej także nie jest za wesoło, ponieważ związek ze śliczną siostrą zamordowanej, sypie się jak domek z kart. Cóż, dno jest już bardzo blisko, potem zostają tylko wodorosty. Nieoczekiwanym zwrotem okazuje się spotkanie z burmistrzem, który oferuje detektywowi 50 tysięcy dolarów za znalezienie „kochanka” jego żony. Temat jest o tyle śliski, że zbliżają się nowe wybory i Hostetlerowi grunt pali się pod nogami. Wszystko za sprawą jego politycznego przeciwnika, dość mocno krytykującego rządy Nicholasa. Nie trzeba długo czekać, aby pojawił się pierwszy trup.

Mnie film nie zachwycił. Jeśli jeszcze czuć atmosferę, to tempa, o którym jest mowa na plakacie kinowym – ni cholery nie mogłem znaleźć. Intryga ma za dużo niepotrzebnych wątków i może jej uproszczenie oraz dodanie trochę akcji spowodowałoby, że dzieło oglądałoby się o wiele przyjemniej. Niemniej, można poświęcić te 109 minut na ten thriller z polityką w tle.