ONA:
„Słodki Jezusie! Co to było!!!” – krzyknęłam wniebogłosy zaraz po tym, gdy na ekranie pojawiły się napisy końcowe z filmu „Mechaniczna pomarańcza”. W całym moim życiu nie widziałam równie pokręconego dzieła jak to. I co najgorsze – spodobało mi się!
Wyjątkowo nie mam zamiaru rozpisywać się o historii, która w swoim popieprzeniu jest całkiem logiczna i sensowna. Mam zamiar skupić się wyłącznie na zaletach, bowiem ten film jest tak świetny, że nie sposób go nie polecać. Poważnie! Stanley Kubrick jest geniuszem! Jego filmy coraz bardziej mnie zachwycają i nawet choćbym chciała napisać coś złego na ich temat, to nie mogę! „Mechaniczna pomarańcza” jest kolejną perełką, w której nawet nic nie znaczące detale są epickie! Ale po kolei.
Po pierwsze: fabuła.
Film jest ekranizacją powieści szkockiego pisarza Anthony’ego Burgessa i była ona eksperymentem lingwistycznym. Był to swoisty miks, hybryda językowa, składająca się z różnorodnych elementów. Niestety, jeszcze jej nie czytałam, ale w najbliższym czasie muszę ją mieć w rękach. Pokrótce: Alexander „Alex” DeLarge jest młodym chłopakiem, który jest inteligentny, pochodzi z dobrego domu i kocha muzykę Beethovena. Jednocześnie jest członkiem, właściwie przywódcą bandy, która lubuje się w napadach i gwałtach. Podczas jednej z takich akcji zostaje zdradzony i wystawiony przez „braci”, a cała przygoda kończy się dla niego w więzieniu. Kara: 14 lat. Po dwóch ma już dosyć, dlatego decyduje się wziąć udział w eksperymencie resocjalizacyjnym, którego głównym zadaniem ma być obrzydzenie mu przemocy. I udaje się. Gdy pojawia się impuls „do zastosowania” siły, Alex odczuwa mdłości. Z agresora stał się potulnym barankiem, który nie potrafi się nawet obronić. A koniec końców stał się marionetką w politycznej propagandzie… Tyle, jeśli chodzi o fabułę. Jest ona totalnie abstrakcyjna, ale jest w niej sporo logiki. I to jest przerażające.
Po drugie: mistrzowska obsada.
Właściwie to jest tak: ten film to dzieło jednego aktora, ale o nim za moment. Pozostała część ekipy musiała zmierzyć się z trudnym zadaniem, czyli mieli zagrać dramatycznie, groteskowo, a przy tym naturalnie i z sensem. Udało im się to, ale na największe uznanie zasługuje Malcolm McDowell. Aktualnie, jest on statecznym, acz ciągle aktywnym filmowo dziadeczkiem, a w „Mechanicznej Pomarańczy” wspiął się na wyżyny swojej zajebistości, mimo, że był to dopiero jego czwarty czy piąty film. Jego postać wykreowana została w sposób zachwycający. Był taki, jaki powinien być psychol, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest typowy. Jest zadziorny, jest bystry i inteligentny, jest kreatywny w swojej brutalności. Jest jakby wyjęty z jakieś surrealistyczno-paranoicznej rzeczywistości. Stosowana przez niego przemoc jest na poziomie ultra hard.
Po trzecie: muzyka.
Totalnie pozytywne zaskoczenie. Ja generalnie nie lubię tego typu miksów syntezatora z klasyką, ale w „Mechanicznej pomarańczy” mają one sens. Wendy Carlos to wirtuozka muzyki elektronicznej, a jej albumy są klasykami w tym gatunku. Ciekawostka: ścieżkę dźwiękową do „Pomarańczy” nagrała jeszcze będąc facetem – Walterem.
Po czwarte: absolutnie zachwycająca scenografia.
No wprost nie mogłam oderwać się od ekranu, wpatrzona w tło, na którym rozgrywał się film. Lata 70-te, nazywane epoką kiczu i przesady, dosłownie wylewają się z każdej sceny. Mieszkania są urządzone tak, że ja z miejsca mogłabym się spakować i cofnąć o te ponad cztery dekady wstecz. Miks faktur, kolorów, tekstur. Groteska, nonszalancja, erotyzm i przemoc – niby w tle, a jednak stanowią solidną postawę całości. Gigantyczny fallus ze sceny morderstwa zmiażdżył mi głowę, tak jak i bohaterce tego ujęcia. W tym miejscu nie sposób również wspomnieć o tych wszystkich detalach i metaforach, na które szczególną uwagę zwracał reżyser. Dla przeciętnego widza są one niezauważalne i dopiero przy głębszej uwadze zaczyna je dostrzegać. Ale to i tak na nic. Reżyser świadomie wprowadzał „pomyłki”, by widz czuł się zdezorientowany.
Po piąte: rozwalające sceny.
Jak gwałcić, to tylko przy „Singing in the Rain”. Jak zabijać, to tylko fallusem. Jak kpić i szydzić, to po całości. Jak seks, to tylko w przyspieszonym tempie. A przy scenie z „praniem mózgu” Alexa odwracałam głowę. Nic mnie tak nie odrzuca jak gmeranie w oczach. To i węże.
Na koniec dodam, że film był zabroniony w wielu krajach z powodu przedstawionej w nim brutalności. „Mechaniczna pomarańcza” to dzieło wielowymiarowe, przepełnione Kubrickiem i morderczymi skłonnościami jednostki.
ON:
Gdy pierwszy raz w swojej ręce trzymałem książkę Burgessa, to nie za bardzo wiedziałem, co z nią zrobić. Język, jakim napisane jest to dzieło, zlepek wyrazów, hybryda językowa, odrzuca już na samym początku. Ciężko było, szczególnie młodemu człowiekowi, rozgryźć ten sposób pisania i narracji. Podchodziłem do tych zapisanych drobnym maczkiem stron, jak pies do jeża i jeż ten wygrał. Minęło kilka lat, trochę podrosłem, a w domu pojawił się dekoder „Canal+” i w ten oto sposób udało mi się po raz pierwszy zobaczyć „Mechaniczną Pomarańczę”. Za scenariusz i reżyserię tejże adaptacji odpowiada Stanley Kubrick, artysta wyjątkowy, którego ciężko nie nazwać kultowym.
Narratorem i jednocześnie głównym bohaterem psychodelicznej, pełnej seksu i przemocy podróży, jest Alex DeLarge. Młodzieńca poznajemy kiedy siedzi wraz ze swoimi trzema kumplami w „Korova Milk Bar”. Panowie popijają nafaszerowane chemią mleko, powodujące u niech lekki rausz. Początek wieczoru jest nudny, ale kilka szklanek białego płynu sprawia, że panowie znajdują sobie kreatywną rozrywkę. Pod tym pojęciem mogą kryć się różne rzeczy, w ich przypadku mowa o starej, dobrej przemocy. Najpierw oberwie się lumpowi, a później dojdzie do konfrontacji z innym gangiem, który akurat dopadł sobie młodą łanię w celach czysto seksualnych. Wieczór kończy się krwawą bójką i powrotem zmęczonego Alexa do domu. Wtedy też dowiadujemy się, że mieszka on wraz ze swoimi rodzicami w jednym z bloków. Na ulicach panuje bezprawie i przestępczość, ale ludzie nadal starają się normalnie żyć. Nocne „zabawy” nie przeszkadzają młodzieńcowi w słuchaniu muzyki klasycznej oraz organizowaniu małych orgii pod nieobecność rodziców. Tak się jakoś zdarzyło, że jego absencja bardzo zdenerwowała „podwładnych” z gangu i jak to u dzikich zwierząt bywa, zaczęła się walka o władzę i zaznaczanie terenu. Samiec Alfa może być tylko jeden i nadal pozostał nim Alex. Po wytłumaczeniu sobie kto ma jaja w tym „związku”, grupa znów wyskoczyła na nocne łowy. Tym razem trafiają do leżącego na obrzeżach miasta ośrodka zdrowia i rekreacji. W chwili obecnej przebywa w nim tylko jedna kobieta, jego właścicielka. Alex wdziera się do środka i w szamotaninie z podstarzałą damą, doprowadza do jej śmierci. Czy jest ona nieumyślna? Ciężko powiedzieć, bowiem pani została subtelnie „za…na” wielkim, białym penisem, służącym jako wystrój wnętrza. Pech chce, że zanim doszło do mordu, kobieta zadzwoniła na policję. Zdradzony przez swoich „braci” DeLarge zostaje zatrzymany i w szybko skazany na 14 lat więzienia.
Tutaj zaczyna się druga część tego pokręconego dzieła. Po dwóch latach spędzonych za kratami, mężczyźnie udaje się załapać do pionierskiego programu resocjalizacyjnego. Podobno pozwala on w ciągu tygodni doprowadzić do całkowitego wyplewienia przemocy z serca przestępcy. Terapia polega na fantastycznym praniu mózgu, a po jej zakończeniu Alex nie jest już do końca sobą. Burgess, a za nim Kubrick, pokazują klęskę systemu, który chcąc pozbyć się przemocy, zaczął produkować niezdolne do życia w społeczeństwie kaleki emocjonalne. Alex z bandyty i przestępcy staje się ofiarą kolejnych doktorów, ministrów, polityków wszelkiej maści. „Urodzony” na nowo chłopak nie potrafi zadbać o własne bezpieczeństwo, obrzydzenie do przemocy powoduje, iż nie potrafi się bronić przed atakami agresji niewymożonymi w jego kierunku. Kolejne osoby, na które przypadkowo „wpada”, doprowadzają do jego emocjonalnej klęski i szurgnięcia się na własne życie. Stało się tak dlatego, iż jego zwierzyna stała się drapieżnikiem, a on przez własną bezbronność spadł na samo dno miejskiego łańcucha pokarmowego.
W ten oto sposób minął tydzień z psycholami na Marudzeniu. Mamy za sobą różnego rodzaju popaprańców, którzy to w mniej lub bardziej wyrafinowany sposób znęcali się nad swoimi ofiarami. Czas dać odpocząć naszym nadwyrężonym psychikom i powrócić do seansów pełnych miłości i ciepła.
Dobra „FCKIT”! Kochanie kiedy robimy tydzień ze shlasherami??