ONA:
Jestem świeżo po seansie filmu, na który czekałam długo. Kiedy w liceum po raz pierwszy (za karę) przeczytałam książkę Tołstoja, zakochałam się z miejsca. Stosunkowo często wracam do „Anny Kareniny”, a stworzony przez autora klimat Rosji końca XIX wieku, pasuje mi bardzo. Kiedy więc na ekranach kin pojawiła się wersja filmowa, wyreżyserowana przez Joe Wrighta, nie czekałam długo, łapiąc się na jeden z premierowych pokazów, podczas gdy aktualny konkubent szalał na koncercie.
Jeżeli jest ktoś, kto nie zna tej historii – opowiem w telegraficznym skrócie. Anna jest przepiękną, młodą kobietą, która tryska energią. Jest żoną Aleksieja Karenina, sporo starszego od niej jegomościa i jak łatwo się można domyśleć, było to małżeństwo z rozsądku, nie z miłości. Karenin jest był po prostu dobrą partią: uczciwy, szanowany, inteligenty i bogaty. Kareninowie mimo wszystko zostali rodzicami i żyli jak typowa rosyjska elita. Anna była wspaniałą matką, która dla syna zrobi wszystko. Podobnie jak i dla męża, który dał jej możliwość dobrego i godnego życia. I nagle: jeb. Zupełnie przypadkowo Anna poznaje Aleksego Wrońskiego. Trochę fircykowaty jegomość, ale mógł, w końcu był bogaty, wykształcony i co najważniejsze – przystojny. Kasa w połączeniu z ładną buźką to ekstremalnie niebezpieczne połączenie, które mąci w głowach nawet mężatkom (a może szczególnie mężatkom?). Pani Anna się zakochuje, mimo, że początkowo walczy z tym uczuciem. Wroński też się zakochuje i ma głęboko to, że jego ukochana nosi na palcu symbol wiecznej przysięgi małżeńskiej. Nie mijają dwa mrugnięcia okiem i widzimy parę w miłosnym akcie. Po którejś z kolei schadzce, Anna zachodzi w ciążę. Do tego elity zaczynają szeptać coraz głośniej, a na czole Karenina wyrasta solidne poroże. Między małżonkami w końcu dochodzi do szczerej rozmowy, w której mąż szanowny od razu zaznacza, że jeśli żona od niego odejdzie do kochanka, straci wszystko, złamie prawo i już nigdy więcej nie zobaczy ukochanego syna. Początkowo Anna miota się, ale to rozbicie pomiędzy dzieckiem i ukochanym ją męczy. Ale w końcu ucieka ze świeżo urodzoną córką wprost w ramiona kochanka… Cóż, jej wybór. Niestety, cała historia nie ma happy endu. Kończy się tragicznie, bowiem tytułowa bohaterka popełnia samobójstwo…
Natomiast jeśli chodzi o sam film… Cóż, więcej minusów, niż plusów. Zacznę od tych drugich. Największe brawa należą się osobom, których zadaniem było oddanie klimatu epoki. Przepiękne scenografie, kostiumy dopracowane w każdym szczególe, fryzury, detale. To wszystko złożyło się na piękny obraz „drugoplanowy”. Ogromne uznanie należy się również zdjęciom. Prowadzenie widza przez przepiękne sceny, krajobrazy, dawało możliwość obcowania wręcz w namalowanym obrazie. Twórcy bawili się detalami, światłem i cieniem, podkreślając w ten sposób emocje. Strach pomyśleć co by było, gdyby zrobiono to po łebkach… Muzyka była w porządku, ale! I tu pada mój największy zarzut: gdzie do cholery jest Rosja?! To mnie boli najbardziej. Chciałam widzieć, słyszeć i podziwiać Rosję w tej epoce. Tymczasem muzyka była niezła, ale jak z filmu o amerykańskiej historii. Aktorzy nie silili się, by mówić z akcentem innym, niż brytyjski. Zresztą, dla mnie to paranoja, żeby trzy główne postacie, które mają wcielić w Rosjan, byli w Wielkiej Brytanii. To widać, słychać, to daje niesmak. Poza tym, nie ujmując niczego Jude Law, który zagrał zdradzonego męża całkiem nieźle, Keira Knightley jest dla mnie jedną z gorszych współczesnych aktorek. Już pomijając jej zupełnie nieujmującą urodę, dziwną twarz i kaprawe oczka (które w „Annie Kareninie” aż przeszkadzały, gdy jednocześnie jedno jej oko było przymknięte, drugie otwarte, gdy lewe patrzyło na jedną stronę sali, a drugie na drugą), ona nie ma zupełnie umiejętności grania scen dramatycznych. Każda jej emocja pokazana jest tak samo, nie ważne, czy bohaterka waha się, czy jest szczęśliwa, czy smutna, czy gdy żyje lub gdy umiera. To jedna, ta sama maska. I mega mnie wkurza to, że zaszufladkowano ją do ról w gatunkach, które ja lubię, bo patrzeć na nią nie mogę. Kolejna rola, której Keira nie udźwignęła. O wiele bardziej podobały mi się drugoplanowe role, niż te główne.
Nie wiem czy reżyser chciał główną bohaterkę obśmiać, czy może pokazać całą historię przez pryzmat metafory. Powieść uczy, film nudzi. Miało być arcydzieło, wyszła groteska. Jestem dosłownie zniesmaczona i zaraz odpalę sobie „Zmierzch” (swoją drogą, widzieliśmy ostatnią część i nawet Dejw przyznał, że była całkiem!), tam to od razu wiadomo, że będzie kał, bez takich fąfa-fąfa oczekiwań. Smuteczek.