Avengers: Endgame – recenzja

Czy już można? Czy już można COKOLWIEK napisać na temat „Endgame”, czy jestem z góry skazana na potępienie? Na wieczną nienawiść? Na karę boską? Na koklusz, ospę i łamanie w krzyżu? Można? Bo od polskiej premiery minął prawie tydzień!

Dobra, fuck it.

Lecimy. Po „Infinity War”, kiedy to Thanos pstryknął palcami i zabrał mi Dr Strange’a, cudnego Spider-Mana, Scarlet Witch i Nicka Fury’ego (reszta mnie za bardzo nie interesowała), byłam mocno wstrząśnięta. Wyszłam wściekła z kina i przez kilka kolejnych miesięcy – aż do premiery „Endgame” – powtarzałam: Czemu nikt nie pozbył się Iron Mana?! DZIZES!!! Ta postać już kompletnie niczego nie wnosi, nudzi, ciągle jest tak samo mdła. Czasy Iron Mana minęły, a Robert Downey Jr – skoro tak bardzo narzekał na tę postać – mógłby se już darować. Panie Thanos, pan pstryknie jeszcze raz, ok?

Inne opowieści pomiędzy

Minęło kilka miesięcy. Po drodze wpadła świetna „Kapitan Marvel”, ale nie ma się co oszukiwać – wszyscy czekali na finałową rundę. Główne pytanie: czy ożywią bandę, czy nie?

Pokonają Thanosa, czy nie? „Kupić bilet na Awędżers” – miałam to zadanie w kalendarzu wpisane gdzieś na początku kwietnia. Jak tylko kina otworzyły rezerwacje, ruszyłam z kopyta. Ach, emocje! Hype udzielił mi się jak przy siódmym epizodzie Star Wars. No dajcie mi już ten film!!!!!!!

Trzy godziny przeleciały jak jeden moment. Finalnie siedziałam upłakana, szlochająca, z mokrymi od łez rękawami.

I teraz o samej fabule.

Ci, którzy przetrwali pstryknięcie, próbowali jakoś na nowo sobie poukładać życie. Świat zaczął się powoli odradzać, ale widmo piźniętego Thanosa, który gdzieś tam w czeluściach Wszechświata się zaszył, z cholera wie jakimi „dalszymi pomysłami” sprawiła, że resztka Avengersów postanowiła podziałać. Dołącza do nich Ant-Man i Kapitan Marvel, a to już całkiem sporo. Generalnie chodzi o to, by dopaść kamienie, Thanosa zabić, cofnąć się w czasie i naprawić ile się da. Ale tak wiecie, bez zbędnego psucia teraźniejszości, bo niektórzy zdążyli dorobić się dzieci…

No i oczywiście nie można skupić całej fabuły tylko na takiej pierdole, prawda? Więc twórcy dają nam wspaniałe, podsumowujące kilka dobrych lat dzieło, w którym można przypomnieć sobie poprzednie filmy, jakoś to wszystko spróbować złożyć w całość.

Tylko ten Hulk…

Jak dla mnie – najsłabszym ogniwem był Hulk. A szkoda, bardzo lubię go w wersji spokojnej i wkurwionej. Tu próbowano zrobić miks, a sam bohater wygląda, jakby wrócił 2003 rok. Wygląda po prostu mega słabo.

I to jedyna wada. Przysięgam, ten film jest perfekcyjny, idealnie wyważony, z narastającym tempem, emocjami, z elementami wzruszającymi i takimi, które bawią. To przepiękne podsumowanie świetnych historii. Całe kino szlochało. Można zakładać, że „Infinity War” i „Endgame” to dwie część jednego filmu. Ale są one zupełnie różne. Ta poprzednia, to jedna wielka bitwa. Tu mamy NIECO spokojniej, trochę bardziej na zasadzie zakładania zasadzki, kombinowania, skakania po czasie. Einstein przewraca sie w grobie, roluje, jak kurczak na rożnie, ale to chyba nie ten rodzaj filmów, w którym doszukujemy się prawd fizyki, prawda?

Niech najlepszym podsumowaniem będzie to, że mam zamiar jeszcze z 1-2 razy pójść do kina, by jeszcze raz nacieszyć się tym wybornym widowiskiem!

Tagi: Avengers: Endgame – recenzja, książki recenzja, recenzje książek, marudzenie, blog popkulturowy, blog marudzenie, blog recenzencki