ONA:

Moja miłość do prozy Dana Browna trwa już 10 lat. Wczoraj sobie zdałam z tego sprawę. Byłam w okolicach 1-2 klasy liceum i połykałam „Kod Leonarda da Vinci”. Mój wychowawca widząc mnie czytającą ukradkiem spod ławki, dał mi dwa dni „wolnego”, żebym mogła w spokoju doczytać, delektując się każdym smaczkiem, każdym opisem i każdym kolejnym zwrotem akcji. Brown ma tylu samo zwolenników, jak i przeciwników. Zarzucają mu ogromną szablonowość (Kingowi zresztą też), odrealnienie i nieco przesadne próby wzbudzenia w czytelnikowi potrzeby doszukiwania się symboli z epok w każdym elemencie. Na mnie to działa, a najpopularniejszy bohater powieści Browna – Robert Langdon, stał się moją ulubioną postacią literacką. Czuję z nim jakieś „pokrewieństwo” dusz. Gdy przy kolejnych stronach, przy kolejnych częściach jego przygód, autor coraz bardziej opisywał go, ja miałam wrażenie, że to trochę ja. Trochę… Ociupinkę… Ale wystarczyło. Najbliższe cztery dni na blogu poświęcone będą przygodom Roberta Langdona, który uratował Watykan, odczytał kod da Vinci, poznał tajemnice wolnomularzy, a ostatnio zszedł z Dante do samego piekła…

Zaczniemy chronologicznie, od powieści, którą autor napisał 13 lat temu, i która rozpoczyna arcyciekawe przygody wykładowcy z Harvardu. Langdon wiódł sobie spokojne życie w campusie uniwersyteckim, psując głowy swoim studentom, opowiadając im o ukrytych znaczeniach symboli, które spotykają każdego dnia. Nosił sobie swoją ulubioną tweedową marynarkę i zegarek z Myszką Miki, która miała mu przypominać o tym, żeby nie brać życia zbyt serio. Ten gadżet był jego talizmanem… Jako nauczyciel był i ostry, i wymagający, ale potrafił zjednać sobie swoich studentów. Wydawał kolejne publikacje, ale z ostatnią miał mały problem, bo z powodu braku zgody na wizytę w Archiwach Watykańskich, nie mógł jej skończyć. I pewnego dnia Watykan przyszedł do niego z prośbą. Świat katolicki opłakuje właśnie nagłą śmierć poprzedniego papieża i jednocześnie z wstrzymanym oddechem oczekuje „następcy tronu”. Ale to konklawe nie będzie miało prostego przebiegu. Dlaczego? Otóż porwano czterech faworytów, sędziwych dziadeczków, z których wg prognoz jeden z nich miał zostać nowym papieżem. A nieco wcześniej z genewskiego ośrodka badań jądrowych ktoś bezczelnie kradnie pojemnik z antymaterią – substancją, która może wyjaśnić raz na zawsze jak to było z tym stworzeniem świata, czy Bozia maczała w tym palce, czy po prostu coś jebnęło, tworząc przy okazji wszechświat… A, żeby nie było tak łatwo i zbyt oczywiście – porwani kapłani, kradzież substancji to tylko wstęp do zamachu na cały kościół, na całe chrześcijaństwo, zaczynając od jego podwalin. A za wszystkim stoją Iluminaci, pragnący zemścić się za wszystkie krzywdy, które kościół wyrządził im na przestrzeni lat…

„Kod” przeczytałam szybko. Wciągnął mnie i pochłonął – ale o tym jutro. Ale „Anioły i demony” zostały przeze mnie pożarte! Cała historia, zarówno ta pokazana w książce, jak i w filmie Rona Howarda, jest bardzo ciekawie opowiedziana. Wciąga i sprawia, że ciągle mamy ochotę na kolejny rozdział, kolejną scenę. To, co w wersji papierowej musieliśmy sobie do wyobrażać, w ekranizacji zyskało na autentyczności. Obie wersje różnią się od siebie, bo by nie było zaskoczenia, ale obie są przykładami na mistrzowsko uknutą intrygę, która czytelnika/widza będzie trzymać na wdechu przez długi czas. I od momentu, kiedy Langdon pożyczył wyglądu od Toma Hanksa, ja już nie widzę go inaczej. Rola dobrana perfekcyjnie, a to, jak Tom mówi po włosku, jak wyjaśnia kolejne symbole, jak łączy punkty, by zbliżać się do rozwiązania tajemnicy, nakręca mnie gigantycznie. Dla mnie i książka, i film są gwarancją niesamowitych przeżyć, które nie tracą na swojej intensywności nawet przy kolejnym posiedzeniu. Rozmach, z którym stworzono film, może nieco przytłaczać, bo są momenty skrajnie nierealne, ale bardzo podoba mi się „brutalność”, jeśli chodzi o sceny, w których powinno być pokazane cierpienie. Obsada, na którą się zdecydowano, to po prostu kawał dobrego aktorstwa, a watykańskie tło, którym się posłużono, przepełnione historią, sztuką i dobytkiem ludzi, łączy wszystko w całość, którą ja bez ogródek wkładam w szufladę z napisem „arcydzieło”.

ON:

Paulina jest ogromną fanką prozy Dana Browna. W naszej biblioteczce znajdziecie chyba każdą pozycję tego poczytnego pisarza. Osobiście przeczytałem jedną jego książkę i to mi wystarczyło. Nie jest to mój ukochany autor, ale też nie jest tak, że go nienawidzę. Po prostu lata mi koło nosa cała jego twórczość. Nie mogę też powiedzieć, że nie lubię tego typu opowieści, bowiem podobał mi się „Skarb narodów”, wiem, płytkie jest to dziełko, ale potrafiło mnie rozerwać. Z Brownem problem jest taki, że cała historia jest przekombinowana, przynajmniej tak jest w przypadku „Aniołów i Demonów”.

To druga z filmowych przygód Roberta Langdona, pasjonata historii i cholernie inteligentnego faceta, który nie ma problemu z rozwiązywaniem zagadek z przeszłości. Jest zafascynowany takimi postaciami jak Da Vinci czy Galileusz. Grzebie się w historii, gdyż wielokrotnie ma ona wpływ na naszą przyszłość. Jego największym marzeniem jest dostać się do Biblioteki Watykańskiej, zawierającej największe skarby starożytnej, ale i ówczesnej literatury. Okazuje się, że dramatyczne wydarzenia jakie mają miejsce w Watykanie, umożliwią mu dotarcie to tych ogromnych zbiorów.

Wszystko zaczyna się od śmierci papieża. Wiadomo też, że zdarzenie takie rozpoczyna serię ceremoniałów, które nie są powszechnie znane. Zbiera się konklawe i będzie debatować nad wyborem kolejnej głowy kościoła katolickiego. Właśnie w tym miejscu znajdzie się Langdon, bowiem jako pasjonat historii wie co nieco na temat Iluminatów, którzy podobno grożą zniszczeniem Watykanu, a chcą to zrobić za pomocą pojemnika z antymaterią, który skradziono z genewskiego ośrodka badań. Gdy kler jest zagrożony, wzywa Roberta L. Zaczyna się wyścig z czasem i mordercą, który podkręca tempo i co godzinę zabija kolejnego z biskupów. Aby odszukać miejsce składowania feralnego pojemnika oraz uratować porwanych księży, Langdon wraz z watykańską policją musi rozwiązać ciąg zagadek.

„Anioły i demony” to tak naprawdę opowieść o konflikcie kościół vs. nauka. To trwająca od wieków walka, która nie ma końca, i w której ciężko wybrać zwycięską stronę. Wszystko jest oczywiście odpowiednio okraszone strzałami, trupami i wybuchami, aby nie zmęczyć widza zbytnim myśleniem. Tom Hanks pokazuje, że nawet bezpłciowe role wychodzą mu całkiem dobrze. Niestety, w filmie znajduje się masa nieścisłości, które trudno jest przełknąć. Bzdury, jakie może tylko zaakceptować fan Browna.

Dla mnie film, który można zobaczyć, ale jeśli sobie go odpuścimy to panda nie zdechnie.