ONA:

Seria „Die Hard” to najlepsze sensacje, jakie zostały stworzone dla wielkiego i małego ekranu. To dla mnie niepodważalny fakt i będę go bronić jak lwica swoje kociątka. Te filmy to kwintesencje akcji, dynamizmu, sardonicznego poczucia humoru z dzielnym bohaterem, który nie dosyć, że ściąga na siebie całe zło świata, to jeszcze potrafi sobie dać z nim radę.

Zaczynamy w 1988 roku. John McTiernan bierze za dupę scenariusz Jeba (?!) Stuarta i Stevena E. de Souza i tworzy dzieło tak cudowne, że każda z kolejnych 4 części będzie nazywana kultową. To sztuka, która udała się niewielu twórcom. John McClane jest policjantem z Nowego Jorku. Oddaje się zupełnie swojej pracy, bo jak nie on, to kto? Jego zawód pochłania go tak totalnie, że z tyłu zostaje rodzina: żona Holly i dwójka dzieciaków. Nie zmienia to faktu, że John ich kocha, ale po prostu nie umie wypośrodkować tego co jest i co powinno być ważne. Jego drogi małżeńskie powoli się rozdwajają i jednocześnie płoną, nie pozostawiając niczego za sobą. I posiadając małą chęć, by jednak naprawić to, co zostało stracone, John leci do żony i dzieciaków, którzy są po drugiej części kraju, by spędzić z nimi Gwiazdkę. Gdy dociera do budynku, w którym jego ślubna pracuje i pnie się po szczeblach kariery, okazuje się, że miejsce to zostało upatrzone przez terrorystów, którzy atakują 120 piętrową konstrukcję ze szkła i stali. Na czele bandziorów stoi Hans (genialna rola Alana Rickmana) – do tej pory był jedynie dowódcą. Teraz jest wrogiem McClane’a. Policjant zachowuje zimną krew – robi to doskonale. Inaczej, on jest wkurwiony, ekstremalnie zdeterminowany, ale posiada coś, czego ja nie mam zupełnie, co jednocześnie podważa moją płciowość – on ma intuicję. Z każdą sceną nastrój i napięcie budowane są w bardzo fajny sposób, przerywane co jakiś czas ostrymi żartami głównego bohatera i kilkoma momentami, które są po prostu bezczelnie śmieszne. Zahipnotyzowany wzrok wbity jest w ekran aż do napisów końcowych. Po drodze gdzieś Rickman spada z wieżowca, a dzielny policjant z Wielkiego Jabłka staje się bohaterem, szczególnie w oczach ukochanej.

Mijają dwa lata… Wydawać by się mogło, że jedna akcja terrorystyczna przypada na jeden los ludzki. Kto by wytrzymał więcej? Cóż – John McClane ściąga na siebie całe zło świata. Samotny półbóg stacza batalię z kolejną grupą świrów, który tym razem wybrali sobie lotnisko, jako miejsce ataku. A co robi John na lotnisku? Czeka na swoją żonkę… I tym razem jego intuicja i zmysł obserwacji nie zawodzą. Po raz drugi rusza z krucjatą przeciwko złu. W drugiej części mamy bardzo fajnie połączone losy z poprzednią. Świetną bohaterką okazuje się Holly, a John i jego zadziorne komentarze dodają pikanterii.

Kiedy lotnisko i pasażerowie zostają uratowani, kiedy świat wydaje się być znowu nudnie spokojny i przewidywalny, kiedy mimo wszystko małżeństwo sypie się coraz bardziej, mamy część trzecią „Umrzyj mocno”. Długo przyszło nam czekać na kolejną, ale znowu – było warto. Zaczynamy hucznie – wybucha bomba. Na policję dzwoni koleś, który grozi, że póki John McClane nie pobawi się z nim w grę „Simon mówi”, on będzie wysadzał kolejne śmiercionośne zabawki, które rozlokował w różnych miejscach w mieście. John decyduje się zagrać z psycholem… Pierwsze zadanie: musi zajść do „czarnej” dzielnicy z rasistowskim hasłem na tablicy… Tam spotyka Zeusa (Samuel L. Jackson), który pomaga mu wydostać się w całości z piekła. Simon, który cały czas bacznie obserwuje poczynania detektywa stwierdza, że od teraz panowie powinni działać we dwoje. A potem wybucha kolejna bomba… Kolejne zagadki i polecenia to kolejne pościgi, a tak de facto – Simon zgrabnie odwraca uwagę od swojego głównego planu. Jedno słowo: ZŁOTO! Jego celem nie jest miasto, on ma chrapkę na Bank Rezerw Federalnych i co najlepsze – udaje mu się. Ale mamy jeszcze lepszy motyw! Okazuje się, że Simon Gruber. Dokładnie takie samo, jak Hans z pierwszej części…

Bruce Willis urodził się w 1955 roku. Kiedy do kin wchodziła część czwarta przygód dzielnego detektywa z NYPD, miał on 52 lata. Okej, rozumiem, że ludzie w Fabryce Snów starzeją się inaczej, wiem też o tym, że filmy akcji naszpikowane są nie tylko efektami, ale i kaskaderami, ale mimo to – szacun. Nie wiem czy wiecie, ale fabuła tej części oparta jest na artykule „A farewell to arms”. I jeśli do tej pory McClane ścigał terrorystów, których motywy bez mrugnięcie okiem wydawały na ludzi wyrok śmierci, tu mamy inną formę grozy. Cyberterror, wyprzedaż po pożarze, hakerzy, algorytmy i gruba kasa. Pomysłodawcy całej zabawy zadbali o to, by dominującym uczuciem wśród bohaterów był strach, panika i przerażenie. To wystarczy. U boku detektywa stoi nieopierzony młodziak, Matt, który może nie jest zbyt odporny psychicznie, jego kondycja leży i kwiczy, ale jest cwany, bystry i uzdolniony. Poznajemy też Lucy, córkę Johna, która okazuje się być całkiem uroczą dziewoją, nienawidzącą swojego stwórcę. Część czwarta jest przede wszystkim o systemie. Systemie, który rządzi całym krajem, całą kasą, całą infrastrukturą i wszystkimi obywatelami. Cyfryzacja postępuje i w tym świecie mamy totalnie analogowego Johna, który lubi dobry, klasyczny rock, nie ogarnia komputerów, komórek i systemów, ale jest cholernie dobry w tym, co robi.

Na część piątą czekałam z zapartym tchem. Gdyby nie dziki tydzień połączony ze skrajnym wyczerpaniem i daremną pogodą, pojechalibyśmy do kina na przedpremierę. Poważnie, tak solidnie byliśmy nakręceni. Najbardziej przerażało mnie to, że piątka ma jedynie 97 minut – to za mało!!! Tyle lat czekania! Chociaż, jakby miała więcej, to pewnie popękałyby mi wszystkie żyły, szczególnie w głowie. Bardzo lubię, jak typowo amerykańskie kino ląduje na starym kontynencie. Tym razem mamy Rosję. John szuka syna, który kilka lat temu bez słowa stwierdził, że wyjeżdża. John Junior, zwany Jackiem siedzi w czarnej dupie. W najlepszym wypadku czeka go dożywocie w więzieniu. Ale okazuje się, że cała historia jest szyta grubymi nićmi, bowiem synuś jest szpiegiem, pracownikiem CIA, który postanawia uratować pewnego kolesia… Tatuś mu w tym pomaga. Jaki ojciec, taki syn – bez dwóch zdań.

Wczorajszy seans uświadomił mi, że do szczęścia potrzebuję fasolek żelkowych, wygodnego fotela, ciemnej sali kinowej z dużym ekranem, może być obok Dejw – ale nie musi. Ważne, że jest John McClane.

Siła tych produkcji tkwi w spektakularyzmie – o ile takie słowo w ogóle istnieje. Tu nie ma nic zrobionego na odpieprz. Tu jest akcja, dynamika, nie ma przemęczonych i przydługawych scen, nie ma ckliwych momentów, łez i wzruszeń, oj nie. Tu jest solidny testosteron, spocone i okrwawione koszulki, rozcięte łuki brwiowe. Jest wysoce bezczelny humor, chamstwo, przekleństwa i zawadiacki uśmiech. Są fajni złoczyńcy, a sposoby walki miażdżą swoją kreatywnością.

Jest John McClane, a potem długo, długo nic.

PS. Kara śmierci dla osoby, która wymyśliła polski tytuł.

ON:

„Die hard” czyli „Umrzyj mocno” to film, który mogę oglądać zawsze. Nigdy mi się nie znudzi śledzenie poczynań nowojorskiego gliniarza, Johna McClane’a, który jak John Rambo sam staje przeciw wszystkim. Nie pamiętam wersji na VHS, oglądanej w zadymionym pokoju ciotki, może nawet nigdy nie było takiego dnia, kiedy oglądaliśmy tam ten film, ale wiem, że pierwszy raz miałem okazje zapoznać się z „Die Hard 1-3” podczas pewnego maratonu filmowego, w małym rzeszowskim kinie.

Od tamtego czasu wiele się zmieniło, w kinach mamy dźwięk mega, hiper przestrzenny, obraz wyświetlany jest na ekranach „kropelkowych”, czy jak je tam zwą, a wysłużone fotele zastąpiły nowe, wygodne kanapy. Nie zmienia to jednak faktu, że niezależnie w jakim kinie oglądamy lub oglądaliśmy ten film, to będzie on smakowity. Spowodowane to jest tym, ż mamy do czynienia z klaskiem, kinem, które wytyczyło pewną ścieżkę, jaką podąża wiele nowych produkcji. Życie „Szklanej pułapki” możemy podzielić na dwa etapy: okres 1-3 oraz 4-5. Dzieli je przede wszystkim era jakości efektów specjalnych. Chociaż trzeba powiedzieć, że lata 80 i 90 nie miały złych wybuchów, pościgów i scen akcji. Gorzej było z horrorami, gdzie guma i plastik, a później średniej jakości efekty komputerowe – psuły całość. Ale wróćmy do Johna i jego życiowego pecha.

W pierwszym „Die Hard” John McClane przybywa do Miasta Aniołów, aby odwiedzić swoją żonę i dzieci. Jego relacje z lepsza połową nie są za dobre, ponieważ dużo pracuje, mało jest przy dzieciakach, a ukochana nie ma w nim wsparcia. Ale zawsze jest czas na chwilę zapomnienia, szczególnie, że mamy święta. Nie jedzie jednak bezpośrednio do domu, ale odwiedza biurowiec, w którym pracuje pani McClane. Odbywa się w nim mała firmowa impreza, z której chciał odebrać matkę swoich pociech i razem z nią zasiąść do świątecznej kolacji. Nie jest im jednak dane takie zakończenie dnia, ponieważ biurowiec zostaje opanowany przez bandę terrorystów, pod przywództwem Hansa Grubera. Zaczyna się zabawa w kotka i myszkę, w której to terroryści są myszkami, a John wielkim kocurem.

Mijają dwa lata. W tym czasie ktoś wpadł na pomysł nakręcenia kontynuacji „Umrzyj mocno” i tak w grudniu 1990 roku pojawia się „Die Hard 2”. Jak już wiemy, John lubi pojawiać się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie i tak też stało się tym razem. Czekając na lotnisku na samolot, którym ma przylecieć jego żona, niespodziewanie wplątuje się w tarapaty. Przyniosą one za sobą setki ofiar, a wiele żyć zostanie zagrożonych. Wielkim złym okaże się deportowany z zagranicy Generał Esperanza oraz jego przydupasy z Pułkownikiem Stuartem na czele. Znów nasz cowboy będzie strzelał ze swojego kolta i zwalczał zło.

Od premiery drugiej części mija pięć lat. McClane nadal ma problemy z żoną, jest o krok od alkoholizmu i właśnie dowiedział się, że jakiś kretyn chce aby John stanął w środku czarnej dzielnicy, a na swoich ramionach zawiesił tablice z napisem „Nienawidzę czarnuchów”. Jeśli nie spełnicie polecenia Simona (bo tak zowie się bandzior), jakaś część „wielkiego jabłka” wyleci w powietrze. Nie ma wielkiego wyboru i trzeba przystąpić do chorej gry. Na pomoc gliniarzowi przychodzi „dobry samarytanin”, w postaci czarnoskórego Zeusa Carvera. Panowie latają z punktu A do punktu B i starają się znaleźć kolejne ładunki wybuchowe. Koniec końców trafiają na ślad “Petera Kreiga”, który wraz ze swoją świtą terroryzuje miasto i kradnie rezerwy finansowe.

Czwarta część jest pierwszą z „nowej serii” „Szklanych pułapek”. Widać wspomniany wcześniej skok jakości efektów, a czasami i scenariusza. Głównym złym jest cyberprzestępca, chcący zagrać na nosie rządowi Stanów Zjednoczonych. Facet ma jednak pecha, bo na jego drodze stanął John i lekko rozpie…ł mu plan. Cała historia zaczyna się jednak od pewnego młodego i nieopierzonego hakera, którego nasz glina ma eskortować. Czyli jak zwykle złe miejsce i zły czas.

No i dochodzimy do sedna, chyba najbardziej widowiskowej części „Die Hard”, w której co nieco dowiemy się o synu Johna, zwiedzimy z nim „mateczkę Rosję”, wpadniemy do Prypeci. Dowiemy się gdzie przy czeczeńskim barze znajdziemy zapas amunicji i karabinó, oraz będziemy brać udział w akcji wyzwolenia „jednego złego”, tylko po to, aby nabruździć „drugiemu złemu”. Całość okraszona jest pościgami, wybuchami, strzelaninami, obtarciami, siniakami i słodkimi rozmowami pomiędzy podstarzałym ojcem i wyrośniętym już synem. Nie ukrywam, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony kolejną odsłoną serii. Trzyma ona nadal wysoki poziom i powoduje, że nawet nie wiemy kiedy przeleci nam 93 minuty jakie przesiedzimy w kinie.

Seria „Die Hard” to kino, które broni się zawsze i wszędzie, to film którego „yupikayey mother fucker” stało się tak znane, jak „wake up Neo” z Matrixa. Co tu wiele mówić, po prostu oglądajcie.

 

Podsumowując:

Najlepsza część – ONA: 3+4; ON: 1

Najlepsze efekty – ONA: 5; ON: 5

Najlepszy scenariusz – ONA: 4; ON: 4

Najlepszy złoczyńca – ONA: Simon; ON:

Najlepsza wrażenie – ONA: 4; ON: 5

Najlepsze pokonanie zła – ONA: 1; ON: 5

Najlepszy humor – ONA: 5; ON: 5

Najlepsza postać drugoplanowa – ONA: Zeus, czyli Samuel L. Jackson; ON: Zeus, czyli Samuel L. Jackson

Epicka scena – ONA: strzał z auta w helikopter, w części 4 ; ON: ostatnia scena z helikopterem w części 5