ONA:

Film Marii Sadowskiej „Dzień kobiet” reklamowany był jako polska odpowiedź na „Erin Brockovich”. Cóż, jaki kraj, taka Erin… I jeszcze jedno: od kiedy Sadowska kręci filmy?! Znowu przespałam jakąś epokę?! Jak tak dalej pójdzie, to za chwilę za kamerą stanie Bowie – no bez jaj…

Poznajcie Halinę Radwan (Katarzyna Kwiatkowska – tak, ta z programu Szymona Majewskiego). Kobieta ma już swoje lata na karku, samotnie wychowuje nastoletnią córkę, pracuje z spożywczaku i właśnie dostaje awans. Zostaje kierowniczką jednego ze sklepów sieci „Motylek” i niby to wydarzenie powinno przynieść jej same korzyści, radości i sukcesy, ale tak niestety nie jest. Owszem, zaczyna się euforycznie i prawie idyllicznie, ale rzeczywistość i fałszywość ludzi to dwa komponenty, które po chwili przynoszą tragedię za tragedią. Halina wydaje się być urodzoną sprzedawczynią. Pracy oddaje się bez reszty i chce żeby wszystko było tip top. Stara się – co widać. Stara się, bo wie, że w ten sposób poprawi życie i swoje, i swojej córki. Godzi się na wszystkie warunki, które stawiają przed nią pracodawcy. W obawie o swoje miejsce w firmie, zaczyna być równie bezduszna jak oni. Próbuje być jednocześnie koleżanką i szefem, ale jej to nie wychodzi. Musi z którejś z ról zrezygnować. Szczególnie, że początkowo zadowolone współpracownice, wkrótce okażą się wrednymi i interesownymi francami. Dodajmy do tego szybki i intensywny romans Radwan ze swoim szefem i mamy obraz jednego, wielkiego szamba. Najważniejsza jest produktywność… Nie mając zbyt dużego wyboru, Halina musi brać na swoje barki coraz więcej obowiązków. I wtedy dochodzi do tragedii, po której zostaje dyscyplinarnie zwolniona. Teraz zaczyna się wątek typu „Erin Brockovich”, bo kobieta staje w ringu z wielką korporacją, której zamierza wytoczyć proces. Będzie się działo…

Przyznam bez bicia – jak na polski film „Dzień kobiet” jest całkiem niezłą produkcją. Oczywiście, historia jest jakby skądś znana, na końcu czeka na nas happy end, ale po drodze mamy kilka zaskoczeń (zwrotami akcji bym tego nie nazwała, zbyt duże słowa – to w końcu rodzima produkcja). Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy to to, że ten film jest brzydki. To już nawet nie chodzi o aparycję bohaterów, bo charakteryzacja zrobiła z nich wraki wycieńczone i fizycznie, i psychicznie. Chodzi o klimat. Szaro-bury, przepełniony zgniłymi kolorami, gnuśnością i ohydztwem. Kobiety są brzydkie, mężczyźni odpychają, domy urządzone są w stylu „gaś na mnie peta bejbe”, wszędzie snuje się ta sama beznadziejność, a ludzie albo są hienami, albo umierają. Ten film poważnie może zdołować, szczególnie, gdy zdamy sobie sprawę z tego, że to wcale nie jest fikcja i wizja autorek scenariusza. Ale jest w tym wszystkim pewna całość, która zazębia się, tworząc jakąś tam historię. Oglądałam z pełnym zaangażowaniem, chociaż te wszystkie tragedie, które spadają na bohaterów, były trochę przesadzone.

Poza tym, ten film jest świetnie obsadzony. Kwiatkowska udowadnia, że potrafi nie tylko genialnie parodiować polskich celebrytów, ale i zagrać całkiem dramatycznie. Jej bohaterka kipi wręcz autentycznością. Jest rozrywana przez lojalność, której nie potrafi wypośrodkować. Stara się spełniać powierzone jej role, ale za cholerę jej to nie idzie. A potem, jest prawdziwą fajterką, która mimo kryzysów, prze do przodu.

To trochę refleksyjne dzieło. Oceniłabym go szkolnie na trzy z plusem – niby rozpaczy nie ma, ale po szale też śladu nie widać.

ON:

Gdy Papi powiedziała mi, że mamy obejrzeć „Dzień kobiet”, pomyślałem, że znów mamy do czynienia z głupią, polską komedyjką. Po seansie zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo się myliłem. Nie powiem, że jest to wyśmienite kino, bo skłamałbym, ale mamy do czynienia z całkiem sensownym dziełem, które broni się w swojej kategorii. Może jest tak dlatego, że nie ma w niej zbyt dużej konkurencji?

Polski plakat „Dnia kobiet” przyciąga nas hucznym hasłem z Gali „Polska Erin Brockovich”. Śmiejemy się z Papi, że “Jaki kraj, taka Brockovich”. Nasza rodzima jest jednak biedniejsza i mniej atrakcyjna, niż ta zza oceanu. Kiedy matka trójki dzieci walczyła z wielką korporacją zatruwającą ziemię, przez co wiele osób zachorowało na nowotwory, nasza wojowniczka musiała poradzić sobie z wyzyskiem jednej z sieci sklepów spożywczych. Inny kraj, inne dylematy, inne problemy.

Halina Radwan pracuje w sieci sklepów „Motylek” i nadchodzi ten dzień, kiedy jej szef – Eryk Gąsiorowski, awansuje ją na kierownika. To dla samotnie wychowującej nastoletnią córkę kobiety wspaniała szansa na lepsze życie. Coś się ma poprawić, zły los nareszcie odwrócił się od rodziny Radwan. Szybko jednak okaże się, że to, co miało być lekiem na zło, stało się zarazą, plagą największego rodzaju. Dotychczasowe koleżanki przestają być kumpelami, a ona sama stałą się pomostem pomiędzy nimi, a szefostwem. W tej chwili naciski zaczynają być z obu stron, Halina znalazła się pomiędzy młotem i kowadłem. Obawa przed utratą pracy i tym samym startą źródła dochodu, popycha bohaterkę do ślepego wykonywania poleceń przełożonego. Na dodatek niespodziewanie zaczyna się fala nieszczęść, jakby „Motylek” był w magnesem ściągającym całą negatywną energię wszechświata. Mamy trupa w sklepie, poronienie, śmierć męża jednej z pracownic, problemy z córką Radwan, do tego dochodzi jeszcze romans z bossem i podrabianie różnego rodzaju dokumentów. Dookoła ludzka zawiść, z którą Halinia nie potrafi sobie poradzić, bo kobieta stara się być i dobrą szefową, i dobrą pracownicą, ale połączenie tych dwóch „stanowisk” jest nierealne w sieci sklepów z robaczkiem w nazwie. „Dzień kobiet” to także swoista satyra na korporacje i korposzczury. Bezsensowne, piorące mózg spotkania albo fikcyjne trwające kilka minut szkolenia, wpajające do głów tylko jedno hasło:  „produktywność”.

Współscenarzystka i jednocześnie reżyserka Maria Sadowska swoja brudną i brzydką historię zrobiła jeszcze brzydszą, angażując do niej brzydkie osoby. Pracownicy „Motylka” są zblazowani i po prostu styrani życiem. Tu nie ma pięknych kobiet i przystojnych mężczyzn, jest tylko bida i smutek. Każdy stara się tylko odwalić swoje godziny i wrócić do domu, aby zapomnieć i kolejnego dnia wrócić do swojego współczesnego obozu pracy. Smutne jest to, że korporacje potrafią w tak perfidny sposób wykorzystać trudną sytuację swoich pracowników. Przyparty do ściany człowiek zgodzi się praktycznie na wszystko, by nie utracić jedynego źródła dochodu. Jednak gdy Halina traci wszystko, zaczyna się jej prawdziwy dramat. Tyle, że zarząd „Motylka” nie pamięta, że najniebezpieczniejsze są osoby, które już nic nie mają. One nie mogą już nic więcej stracić. W ten sposób tchnięto w byłą kierowniczkę nową siłę, moc, która pozwala jej na rozpoczęcie walki z bardzo dużym przeciwnikiem. Na początku sama, pozostawiona na łaskę losu, dostaje dar w postaci prawnika, który podejmuje się jej sprawy, później zaś pojawiają się osoby, których pomocy nigdy by się nie spodziewała.

To całkiem dobre polskie kino. Nie rzuciło mnie może na kolana, ale pozwoliło na seans bez obelg w kierunku twórców, co wielokrotnie zdarzało mi się podczas oglądania rodzimego kina. Można spokojnie wrzucić do czytnika DVD, bez obawy, że dostaniemy raka.