ON:

Następna, nowa generacja konsol, jeszcze nie weszła na dobre w swoje ubranko. Nadal Next Generation nie może poradzić sobie z pełnym HD oraz wyświetlaniem klatek. Mówi się trudno, ale czy nie ten sam spotkał poprzednie konsole? Długo po premierze „klocka”  pojawiały się tytuły mające naprawdę niewiele z NEXTGenami. Całe szczęście sytuacja ta zaczęła się zmieniać i gracze dostali nowe, lepsze produkcje. Jedną z nich jest stary jak świat, ale nadal cholernie dobry tytuł, za którym stoi Cliff Bleszinski. 

Każdy gracz bez wahania słysząc nazwisko Bleszinski krzyknie “Gearsy!” Dokładnie, “Gearsy!” Jedna z pierwszych gier, które pomimo prostej mechaniki, namieszała na rynku. Wszystko dlatego, że mamy całkiem zjadliwą, choć banalną jak patyk historię, ciekawe postacie, z którymi idzie się identyfikować i co najważniejsze – dającą frajdę rozrywkę. Jeśli dodamy do tego nadal funkcjonujący i dobrze się sprawiający tryb sieciowy, to czego chcieć więcej?

Dlaczego piszę dziś o tak starej produkcji? Ponieważ znam całą masę osób, które dopiero zaczynają swoją zabawę z konsolą i które szukają dobrego „kanapowego” shootera. Dlaczego kanapowego? Ponieważ gearsy możesz przejść ze swoim kumplem, znajomym, bratem siedząc na jednej kanapie i rozkoszując się splitscreenem. Niejeden raz, w ten właśnie sposób rozpoczynały się u mnie zakręcone wieczory przy piwku i pizzy. Kolejne godziny uciekały i nawet nie wiem kiedy okazywało się, że jest 4-5 rano. „Gears of War” zjadało czas i robi to nadal bardzo dobrze.

Wszystko zaczyna się w przyszłości na planecie Sera. Ludzie po wielu latach wojen i bratobójczych walk zawarli pokój. Dzięki odkryciu surowca zwanego imulsią rozwiązano wiele problemów energetycznych. Niestety, los zakpił sobie z homo sapiens. Jednego dnia z podziemnych tuneli wypełzła „szarańcza”, stwory, które miały tylko jeden cel: zabić. Humanoidalne istoty wspierane były przez mniejsze i większe maszkary, a za całą hordą stał ktoś, kto wiedział jak nią kierować. Rozpoczęły się pierwsze walki, które doprowadziły do ogromnej ilości ofiar i niezliczonych strat materialnych. Niedobitki ludzkości schroniły się w ostatnim bezpiecznym miejscu, twierdzy Jacinto. Mniej więcej w tym momencie przyjdzie nam poznać naszego bohatera. Jest nim Marcus Feniks – żołnierz, twardziel i zabijaka jakich mało. Jest z nim jeden problem: jest cholernie niepokorny, ale może ta cecha pozwoliła mu przeżyć tak długo. Podczas podróży przez zniszczone miasta, podziemne tunele i dziwne kompleksy, przyjdzie nam powoli poznawać tego typa. Markus to facet, który ma jaja wielkości piłek do kosza.

„Gearsy” są typowym TPS-em. W grze będziemy kierować Marcusem, ale jeśli gramy ze znajomym, możemy także wcielić się w postać jego kumpla, Dominica Santiago. GofW cechuje jedna zasada: frontalny atak kończy się zawsze tak samo – śmiercią. Warto więc, poza szybkością, zaopatrzyć się w cierpliwość i odrobinę zmysłu taktycznego. Na wyższych poziomach trudności padamy jak muchy. Gdy jednak będziemy toczyć rozgrywkę w odpowiedni sposób, to nic nam nie będzie groziło. Rozgrywka rozpoczyna się uwolnieniem naszego twardziela z celi. Razem z Domem opuszczamy więzienie i zabieramy się od razu do czystki. Każda plansza to tak naprawdę małe pole bitwy. Dochodzimy do drzwi, które są zamknięte. Oznacza to, że za chwilę będziemy ostrzeliwać się zza zasłon i czekać na sforsowanie stali przez pomocnego robota. Naszym sojusznikiem są osłony. Odpowiednie ich wykorzystanie drastycznie zwiększa naszą żywotność i czas przetrwania. Ostrzeliwując się zza ścian, koszy, beczek, zmieniając swoje położenie możemy być pewni, że przeciwnik nie wykończy nas tak łatwo. Podczas naszej podróży będziemy znajdować kolejne bronie oraz notatki, wycinki z gazet o COG-i, czyli nieśmiertelniki poległych. Pukawek jest kilka: od pistoletów zaczynając, a na wyrzutni granatów i snajperce kończąc. Podstawowym narzędziem mordu jest jedna Lancer, karabin zabójca, zaopatrzony w łańcuchowy bagnet, który robi z przeciwnika kotlety mielone.

Singlowa kampania pomimo, że liniowa nie nudzi. Zbalansowany podział na akcję i „zwiedzanie” oraz przyzwoity scenariusz potrafią wciągnąć i dać dużo zabawy. Przyjdzie też czas na online. Tutaj możemy rywalizować w starciach na zróżnicowanych mapach. Po jednej stronie walczą ludzie, po drugiej szarańcza, a wszystko sprowadza się do jednego – zabójstw. Najlepsze jest to, że nawet 9 lat po premierze w sieci spotkamy dużą ilość graczy, którzy lubują się w bezkompromisowej walce.

„Gears of War” trochę się zestarzało. Nie oznacza to, że jest to tytuł brzydki. Nadal potrafi się podobać, ale to przecież nie grafika jest najważniejsza. Jeśli nie mieliście jeszcze okazji zagrać w ten tytuł, a wasza przygoda z Xbox 360 dopiero się zaczyna, to jest to pozycja obowiązkowa, tym bardziej, że kosztuje około 30zł.