ONA:
Czy da się mówić o „Gladiatorze” inaczej, niż zachwalając, wypełniając cały tekst achami, ochami i innymi onomatopejami, które mają wyrazić zachwyt i szacunek dla twórców?
Odpowiedź jest prosta: NIE. „Gladiator” to film kompletny, zachwycający w każdym swoim fragmencie. To dzieło ma trzynaście lat i mniej więcej tyle samo razy go widziałam. Po prostu raz na jakiś czas bierze mnie ochota na Russela Crowe w rzymskiej zbori. I przez ten czas ta produkcja nie postarzała się wcale. Ba! Mając świadomość jak film się kończy, ja go przeżywam za każdym razem. I przy każdym kolejnym seansie odkrywam coś nnowego, co mnie totalnie rozwala. Nie, nie jest to mój ulubiony film, ale pewnie w TOP20 się by pojawił.
Maximus (R. Crowe) jest żołnerzem Imperium Rzymskiego. Jest cholernie dobry w tym, co robi. Pod jego dowództwem wojska wygrywają nawet najcięższe bitwy. A poza tym jest po prostu dobrym człowiekiem, który kocha swoją rodzinę, który jest oddany władcy i którego moralność powinna być przykładem dla niejednej osoby. Po kolejnym triumfie zostaje wezwany przez samego Marka Aureliusza (Richard Harris), który mimo tego, że ma potomka – syna Kommodusa (Joaquin Phoenix), właśnie to dzielnego wojaka wybiera na swojego następcę. Cóż… Syn cesarza nie udał mu się za bardzo. Moralność w nim jest zerowa, jest cwany i agresywny, a swoim paskudnym charakterem próbuje ukryć strach i kompleksy. Aktualnie jest wkurwiony. Drażni go to, że sędziwy ojciec nie umiera, bo ciągle musi czekać na władzę oraz to, że jego siostra (WTF?!) odrzuca jego zaloty. W końcu ojciec wzywa go na rozmowę, w której oznajmia, że to nie on będzie rządził po jego śmierci. Wyrodny syn jest tak zły, że zabija ojca, a Maximusowi niszczy całe życie. Pierwszy cios wymierza w jego rodzinę. Zrozpaczony po śmierci najbliższych żołnierz, trafia do handlarza niewolników i zostaje gladiatorem. Swoimi zachwycającymi umiejętnościami budzi prawidziwe oszołomienie wśród widzów. Staje się gwiazdą areny, a jego popularność rośnie z każdą walką. W końcu widzem „przedstawienia”, w którym gra pierwsze skrzypce Maximus, jest Kommodus. Nowy cesarz łudząc się, że jego wróg zginął, staje z nim twarzą w twarz. I wtedy „Hiszpan”, bo tak nazywały go tłumy, ściąga swoją maskę, patrząc oko w oko z mężczyzną, który zabił jego mentora i rodzinę. Mina Kommodusa – bezcenna…
Fabuła „Gladiatora” jest genialna. Jest idealnie wyważona pod względem emocjonalnym, przez cały czas rozwija się coraz bardziej, by z impetem doprowadzić nas do finału, a mnie za każdym razem do łez. Paradoksalnie – ten film nie ma happy endu, chociaż są i tacy, którzy twierdzą, że ma. Ma też genialną muzykę, bardzo dostojną i idealnie uzupełniającą to, co widzimy na ekranie. Merytorycznie jest tam mnóstwo błędów, a fakty historyczne mają się nijak do tego, co zaprezentował nam scenarzysta, ale widz ma to gdzieś (no chyba, że jest obsesyjnie zainteresowany losami cesarzy Imperium Rzymskiego). I tak. To rola życia Russela Crowe, który wspiął się na wyżyny swojej zajebistości, kreując tą postać. Wielki respekt, wielki szacun.
Oglądałam kiedyś ten film z moją gimbazą. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy w pewnym momencie było słychać wyłącznie dźwięki płynące z filmu, a ta banda rozwrzeszczanych nastolatków siedziała cicho, z oczami wbitymi w ekran.
ON:
Wczorajszy wieczór po raz kolejny spędziliśmy pracując. Posiadanie własnego małego biznesu, bloga i wilka powoduje, że filmy czasem oglądamy w godzinach późno wieczornych. Często musimy jeszcze pogrzebać w sieci, moderować coś lub dokończyć projekt graficzny, ale nie przeszkadza to nam w seansie. Szczególnie, gdy film, który oglądamy jest naprawdę z górnej półki. Wtedy zauważam pewną prawidłowość. Praca spada na drugi plan, a Marudy oddają się relaksowi.
Tak było wczoraj, gdy po raz kolejny w naszym czytniku wylądował „Gladiator”. Ponieważ zrobiliśmy sobie tydzień z filmami panów „Scott”, to tym razem trafiło na kultowe już dzieło Ridley’a. Pomimo przekłamań historycznych mamy do czynienia z obrazem wyjątkowym, pełnym i pięknym. Jest on długi, ale nie ma tutaj dłużyzn, cała historia jest kompletna i zbita w odpowiednią pigułkę, której przełknięcie nie jest wcale trudne. Jak by nie patrzeć lubujemy się w filmach, w których mamy tragicznego bohatera, walczącego o swoje dobre imię, o honor, o sprawiedliwość. Taki był „Braveheart”, taki jest „Gladiator”.
Maximus był wyjątkowym generałem i taktykiem, nie było armii, która potrafiła mu się oprzeć. Wszystko przez to, że miał w sobie charyzmę, a jednocześnie traktował swoich żołnierzy jak równych sobie. Szedł z nimi do boju ramię w ramię, podnosił ich gdy upadali, wspierał gdy wątpili. Osiągnął ogromne poważanie, miał swoistą siłę, siłę w postaci oddanej mu armii. Nie można było nie zauważyć, jak traktują go jego wojacy. Ale Maximusowi nie w głowie była wojna. Po prawie trzech latach nieobecności chciał wrócić do domu, do żony i syna. Nawet nie wiedział, jak trudne będzie to do zrealizowania.
Rzym szyty był intrygami, zgony spowodowane otruciem lub zasztyletowaniem traktowane były jako śmierć z przyczyn naturalnych. Knowania, polityka, seks i przemoc szły ze sobą w parze. Gdy Marek Aureliusz doprowadził Rzym do rozkwitu, miał za swoimi plecami dziesiątki tych, którym nie była w smak taka kolej rzeczy. Jednym z nich był Kommodus, syn Aureliusza. Gdy dowiedział się, że jego ojciec wybrał kogoś innego na swoje miejsce, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, a droga, która szedł, usłana była krwią. Maximus, który domyślił się tego, iż młody władca zamordował swojego ojca, stał się największym zagrożeniem, a zagrożenia się eliminuje, najlepiej wraz z rodziną, gdyż kiedyś może chcieć ona zemsty. Młodemu generałowi udaje się ujść spod ręki zabójców, ale jego najbliżsi nie mieli już tego szczęścia. Dociera na zgliszcza swojego domostwa, a tam znajduje tylko śmierć. Gdy wycieńczony i ranny traci przytomność, zostaje pojmany przez handlarzy niewolników. Tak trafia do obozu gladiatorów.
Film Rildey’a Scotta zgarnął ogromną liczbę nagród, które w moim mniemaniu przyznano mu zasłużenie. Grający Maximusa Russell Crowe jest autentyczny i przejmujący, dąży swoją drogą, ma swoje plany i udaje mi się je krok po kroku realizować. Joaquin Phoenix idealnie wciela się w Kommodusa, który jest nieprzeciętnym skurwielem, nie spodziewałem się tego po grającego rok wcześniej Maxa Californię aktora. Dodajcie do tego piękne kadry, wyróżnione Oscarem kostiumy i fenomenalną muzykę ,za którą odpowiada Hans Zimmer i znana z Dead Can Dance Lisa Gerrard.
„Gladiator” jest przez jednych ukochany, przez innych znienawidzony (szczególnie za błędy historyczne). Ja zaliczam się do tych, którzy ten film uwielbiają.