ONA:

To dziś może „Człowiek ze stali”? – usłyszałam pewnego wieczoru. Jezusie Słodki! Mam oglądać ambitne, stare, polskie kino? Poważnie? Uzbroiłam się zatem w drinka, składającego się w równych proporcjach z wódki, malibu i coli, szklankę przyozdobiłam różową słomką, rozsiadłam się na pufie w towarzystwie włochatego przychlastka i czekałam na początek filmu. Jakaż była moja radość, kiedy okazało się, że to film o jakimś superbohaterze, a nie o polskiej wersji komunizmu! Przecież filmy o herosach ostatnio podobają mi się bardziej niż bardzo! Ale niestety, w dalszym ciągu tylko Iron Man (1&2, 3) i Batman (1, 2, 3) goszczą w moim serduszku. Superman nie zbliżył się nawet do jelitek.

Cała ta historia nie klei mi się zupełnie. Już chyba prędzej uwierzę w zmutowane pająki, niż w to, że mieszkańcy wysokorozwiniętej planety wysyłają swoje pierworodne dziecię akurat na Ziemię, gdzie inteligencja przeciętnego mieszkańca oscyluje pomiędzy „debilem” a „kretynem”, z małymi wyjątkami. No ale w obliczu rychłej śmierci, rodzice (biologicznego ojca grał Russel Crowe) małego Kal-Ela wkładają go do kapsuły, wpisują adres „Ziemia” i tyle. I kiedy mały już wylądował na zielonej planecie, znajdują go państwo Kent: Jonathan (Kevin Costner) i Martha. Nie mając pojęcia kogo przyjęli pod dach, nadają maluchowi imię Clark i wychowują najlepiej jak potrafią. Tymczasem ich przybrany syn już bardzo wcześnie zaczął pokazywać i ujawniać, że nie jest typowym dzieckiem. Miał wiele zdolności, których nie posiadał żaden inny człowiek i przede wszystkim był silny. Był jak ze stali… Powoli dojrzewał w nim ten bohater, którego w finalnej formie znamy z serialu, filmów i komiksów… Aż w końcu narodził się Superman: w obcisłym do granic przyzwoitości wdzianku, z majtkami na spodniach, wybrylantynowanymi włosami i trzepoczącą peleryną…

Wzywałam wszelkich znanych mi bogów, by wspólnymi siłami sprawili, że ten film jakoś nabierze tempa i przyzwoitości. Stępiona do granic możliwości moim combo-drinkiem, jęczałam na pufie ze znudzenia, podczas gdy moja towarzyska, która o dziwo w Iron Mana wpatrzona była jak gekon w muchę, przewróciła się na plecy, wywaliła język i chrapała, co jakiś czas popierdując. Tak, to idealny komentarz do tego filmu. Nuda, przesyt wszystkiego i jednocześnie straszna bezbarwność w każdej scenie. W życiu nie widziałam tak beznadziejnego i pierdołowatego bohatera. Niby jest herosem, a ciągle wykonuje czyjeś polecenia, ciągle ktoś musi go popychać do działania. Owszem, dzieło z punktu widzenia technicznego, jest prawie perfekcyjne, obraz jest żyletą, a dźwięk wciska w fotel, natomiast w bardzo dziwny sposób były składane sceny. Jakbyśmy mieli 10 sekundowe ujęcie, to 2 byłyby przeznaczone na akcję, a pozostałe na bullshit, którego nie znoszę. Niespójność i lekka bezsensowność to chyba największe wady tej produkcji. Fajnie było usłyszeć muzykę Hansa Zimmera, fajnie, że Nolan mieszał solidnie w tym filmie, bo podejrzewam, że bez jego „widzenia” wyszłaby totalna popłuczyna, na dodatek z zadęciem na cholera wie co.

Zatem jeśli chcecie zobaczyć coś, co jest niedoścignionym miksem „Matrixa” i nolanowskiego Batmana, jeśli chcielibyście wrócić do klimatu, który był w „Prometeuszu”, i scen, które są bardziej „Star Trekowe” niż mniej, to „Człowiek ze stali” może Wam podejść. Nie ma co liczyć jednak na jakieś wybitne walory aktorskie, bo ani Crowe, ani Costner nie ratują tej produkcji, nie wspominając już o bezbarwnym głównym bohaterze (Henry Cavill), czy najbardziej nietrafionej roli, jaką można było powierzyć Amy Adams. Najciekawszą kreację stworzył tu Michael Shannon, ale tak to już jest, że o wiele lepiej grać złego skurwiela, niż superherosa, który ma uratować cały świat.

„Człowiek ze stali” to film słabiuchny. Dla fanów tego typu kina + dla nastolatków. Nic więcej.

ON:

Superman jest chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych bohaterów komiksowych i filmowych. Narodził się w latach trzydziestych, jego ojcami byli dwaj studenci, a postać Człowieka ze stali szybko stała się wzorem do naśladowania. Bohater w niebieskim kombinezonie z czerwoną peleryną, wbił się w ówczesną popkulturę z siłą rozpędzonej lokomotywy. Był swoistą odskocznią od od codziennych kłopotów i trosk przeciętnego amerykańskiego mieszkańca. Jak by nie patrzeć był tworem „złotej ery” amerykańskiego komiksu.

Współczesny Superman jest inny, stał się jeszcze bardziej ludzki, a może powinienem powiedzieć miękki? Gdy postawimy go w rzędzie z innymi postaciami ze świata DC lub Marvella, to okaże się, że Człowiek ze stali jest w środku rozlazłą bułą. Zdarzały się wyjątkowe zeszyty, w których można było poznać bardziej mroczną naturę Kal-Ela, ale jest ich jak na lekarstwo. Tym bardziej czekałem na „Men of Steel” Zacka Snydera. Facet ten ma na swoim koncie „300” oraz „Watchmena”, więc można powiedzieć, że w komiksowych klimatach zdobył już jakieś doświadczenie.

Po trwającym ponad 140 minut seansie mam bardzo mieszane uczucia. Ten film dzieli się na dwie części. Pierwsza, trwająca około 70-80 min, wprowadza nas w historię Supermana, opowiada o jego pochodzeniu i rozterkach, jakie kierują jego zachowaniem. Wędrujemy wraz z nim przez kolejne lata jego życia. Zaczynając od dramatycznych wydarzeń na Kryptonie, a na szukaniu samego siebie kończąc. Będziemy mogli zobaczyć jak ratował wiele istnień nie zważając na okoliczności i na to czy społeczeństwo i ludzkość są gotowi na takiego bohatera.

Druga część filmu to nieustanna walka Supermana z wrogami, jacy pojawili się na Ziemi. Nie ukrywam jest widowiskowo, ale wybuchające budynki, samochody to za mało, aby uczynić „Men of Steel” interesującym. Wrażenie budują tutaj także muzyka i zdjęcia, które są bardzo mocną stroną tego dzieła. Spowolnienia, prowadzenie kamery oraz filtr nałożony na kliszę filmową powodują, że słodkawy, błękitny strój bohatera staje się wręcz granatowy, przez co bardziej mroczny. Nie zmienia to jednak faktu, że całość nadal jest wygładzona i bardzo grzeczna. Nie zobaczymy tutaj nadmiernej przemocy, ani krwi. Widać, że obraz został stworzony z myślą o nastolatkach, które pewnie miały być targetem tego dzieła. Pozostaje jednak pytanie: który nastolatek wysiedzi 140 minut na kinowej sali, gdy oglądany przez niego film jest raczej przeciętny?

W „Man of Steel” pokładałem ogromne nadzieje. Myślałem, że dostanę mrocznego, dorosłego bohatera, pełnego wewnętrznych rozterek, a dostałem cukierkowego, gubiącego się w historii kolesia, w błękitnym stroju z pelerynką. Zmarnowano ogromny potencjał, na dodatek Snyder ma się podobno zabrać za crossovera „Batman vs. Superman” i już się boje co z tego może wyjść.