Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie – recenzja
Z Gwiezdnymi Wojnami mam tak samo, jak z ciastami mamy. Biorę każde ilości i przyjmuję bezkrytycznie. Czekam na kolejne i nie narzekam.
Powrót mocy
Tak naprawdę w kinie obejrzałam dopiero te części, które powstawały teraz. Kupuję bilety na kilka miesięcy wcześniej, czytam, oglądam, działa na mnie totalnie ten cały szał. I proszę mi tego nie odbierać, bo ktoś tam narzeka na to, że to Disney dla dzieci.
Cóż, w kinie sala była dość szczelnie wypełniona dorosłymi.
Jestem skrajnie nieobiektywna. I trudno. Musicie z tym handlować.
Zatem – dziś ostatnia, IX, część Gwiezdnych Wojen.
Stara i nowa ekipa
Han nie żyje. Luke złączył się z Mocą. Rey nie wie kim jest, a Leia – no Carrie Fisher nie żyje od dawna, zatem w głowach wszystkich kotłowała się myśl: co z tym zrobią? I oczywiście, jest jeszcze Ben Solo, czyli smuty Kylo Ren, który ma jakieś niezdrowe pociągi do zniszczonej maski swojego dziadka. O, i Finn, wpatrzony w Rey jak gekon w muchę i Poe, próbujący stać się nowym Hanem. Mamy droidy i Chewbaccę.
Klasycznie dobro walczy ze złem. Resztki Rebelii kontra Imperium. Jak w każdej części: szykujemy się do OSTATECZNEJ bitwy. Tym razem, ma być ona faktycznie ostateczna, najostateczniejsza.
Gwiezdne wojny – balety i piruety
Rey ćwiczy, by godnie wejść w szeregi Jedi. Leia mocno w nią wierzy. W Imperium mają szpiega, więc udaje się przechwycić plany. Trochę więcej dowiadujemy się o Poe. Mamy nowego robocika, Kylo łączy się z Rey, ale nie w namiętnym uścisku, tylko podczas tych ich „schadzek” w Mocy.
I pojawia się ten zły. Ten najgorszy.
I teraz tak: Gwiezdne Wojny trwają 2,5 godziny. Absolutnie nie nudzi, jest dynamiczny, wiele się dzieje. Jest wzruszająco i fani powinni czuć się dopieszczeni. Ja byłam. Uroniłam łezkę. Jestem przyjemnie połechtana i zadowolona.